Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ksiądz, który został Indianinem

possowski
Samarytaninem Roku 2010 jest ksiądz Jarosław Traczyk. - Ten tytuł to prezent od młodzieży, zachęta bym dalej robił to, co dotychczas. Niezły numer mi wykręcili - mówi

Samarytanin Roku z Chorzel

Ks. Jarosław Traczyk ma 32 lata. Pochodzi ze wsi Nagoszewo (gm. Ostrów Mazowiecka). Ma jedenaścioro rodzeństwa - trzech braci i osiem sióstr. Przez kilka
Ks. Jarosław Traczyk ma 32 lata. Pochodzi ze wsi Nagoszewo (gm. Ostrów Mazowiecka). Ma jedenaścioro rodzeństwa - trzech braci i osiem sióstr. Przez kilka lat był wikariuszem w Krasnosielcu, a od trzech lat pomaga ks. proboszczowi w Chorzelach

Ks. Jarosław Traczyk ma 32 lata. Pochodzi ze wsi Nagoszewo (gm. Ostrów Mazowiecka). Ma jedenaścioro rodzeństwa - trzech braci i osiem sióstr. Przez kilka lat był wikariuszem w Krasnosielcu, a od trzech lat pomaga ks. proboszczowi w Chorzelach

Samarytanin Roku z Chorzel

W gronie osób uhonorowanych tytułem "Samarytanina Roku 2010" znalazł się ks. Jarosław Traczyk z Chorzel. Wikariusz z Chorzel otrzymał statuetkę w kategorii "Osoba nie należąca do żadnej organizacji charytatywnej, dla której motywem do czynienia miłosierdzia wobec potrzebujących jest przykazanie miłości".

Uroczysta gala odbyła się 10 marca w auli Jana Pawła II w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach w Krakowie. Była to już siódma edycja ogólnopolskiego plebiscytu, organizowanego przez działające w Krakowie stowarzyszenie - Wolontariat św. Eliasza. W uzasadnieniu do nagrody czytamy: "Ks. Jarosław (znany jako "Wódz Wolny Wróbel") pomaga wielu rodzinom, głównie dzieciom i młodzieży pozostawionym samym sobie. Organizuje bezpłatne wyjazdy dla dzieci z rodzin ubogich, finansując je także z własnej kieszeni. Organizuje obozy indiańsko-sportowe dla dzieci pokrzywdzonych przez los; liczne rajdy i wyjazdy na zawody i turnieje dla dzieci, które prawdopodobnie nigdy nie miałyby możliwości w nich uczestniczyć. Współorganizuje obóz rodzinny Tygrysy dla osób ze środowisk patologicznych. Swoje życie podporządkował drugiemu, słabszemu człowiekowi. Zawsze wyciąga rękę do tych, których dłoni nikt nie chce uścisnąć (trudnej młodzieży, bezdomnych); zajmuje się tymi, których otoczenie spisało na straty. Uczy innych dostrzegać potrzeby najmniejszych".

Spodziewał się ksiądz takiego wyróżnienia?

- Jak ktoś zadzwonił do mnie z Krakowa z informacją o wyróżnieniu, myślałem, że to żart. Nawet nie chciałem tam jechać, bo nie lubię takich zbiegowisk. Poprosili mnie jednak, żebym przyjechał w stroju indiańskim i to mi trochę pomogło, bo w pióropuszu czuję się zupełnie naturalnie. No i przy tym nie musiałem być taki poważny. Wyróżnienie, jakie otrzymałem, to tylko zasługa młodzieży. Pewnie ktoś z uczestników obozu rzucił pomysł i poszło jak klocki domina. Zresztą młodzież, jak się do czegoś zapali, to może wiele zdziałać. Ten tytuł to prezent dla mnie od młodzieży, zachęta by dalej robić to, co dotychczas. Jednym zdaniem: niezły numer mi wykręcili. A tak poważnie, tytuł - jeśli już, należy się ks. Mirosławowi Mikulskiemu (zwanego Tygrysem - przyp. red.) z Warszawy, który obozy sportowo-indiańskie organizuje niemal przez całe swoje życie.

Najpierw ksiądz chciał być księdzem czy Indianinem?

- Nigdy nie chciałem być księdzem. Wprawdzie przez głowę czasem przemknęła mi taka myśl, ale od razu ją wypierałem. Myślałem: nie lubię przecież przemawiać, ani publicznie występować. Nie miałem też nigdy wiele do czynienia z księżmi, nie byłem ministrantem... Moją pierwszą miłością była piłka nożna i chciałem być piłkarzem. Gdy kończyłem liceum w Ostrowi Mazowieckiej, myślałem też o medycynie. Nawet wziąłem kilka kopii świadectwa maturalnego i z kolegami jeździłem po uczelniach. Byłem w Toruniu, Warszawie, Białymstoku. Gdziekolwiek jednak wszedłem, czułem, że to nie moje miejsce. Nigdy w życiu nie kierowałem się intuicją, ale wówczas intuicji właśnie zawierzyłem i ostatecznie nigdzie papierów nie złożyłem. Z objazdówki po uczelniach poszedłem do swojego ks. proboszcza Stanisława Skarżyńskiego i powiedziałem, że chyba chcę zostać księdzem. On próbował mnie zniechęcić. Mówił, że mi przejdzie i, że bycie księdzem sprawia, że jest się samotnym. Było to bardzo mądre posunięcie, bo zacząłem w sobie szukać argumentów na "tak". I znalazłem. Zresztą do bycia księdzem nie można namówić, to dar od Boga.

Ksiądz pochodzi z katolickiej, mocno wierzącej rodziny?

- Z takiej normalnej rodziny. Wprawdzie mam wujka księdza, ale jeśli chodzi o religijność moich rodziców, to zawsze myślałem, że nie jest jakieś wyjątkowe. Dopiero teraz wiem, że bardzo ważny był dla mnie wzór wiary mojego taty, który jest dźwigowym. Nigdy nie mówił dlaczego wierzy, ale wiele razy widziałem go jak się modli i uczestnictwo w niedzielnej mszy św. było dla niego czymś oczywistym. Z tego też chyba powodu u nas w domu nikt się nie buntował i nigdy nie było dyskusji iść czy nie iść do kościoła.

A więc po liceum było sześć lat seminarium w Łomży?

- W moim przypadku nawet siedem. Po piątym roku wziąłem urlop, by zastanowić się czy naprawdę chcę być księdzem. Pracowałem w Grójcu pod Warszawą, gdzie nikt mnie nie znał. Miałem tam 27 godzin tygodniowo nauczania, co dla mnie było ogromnym wyzwaniem. Wieczorem przychodziłem do domu i siadałem nad książkami, by przygotować kolejne lekcje. Kładłem się spać i znowu szedłem do szkoły. Po jakimś czasie katechezy nawet mi się śniły. Ale bardzo cenię ten czas. Byłem w środowisku, w którym nikt mnie nie znał i mogłem chodzić bez sutanny. Była to dla mnie i próba, i wolność. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. I gdybym zrezygnował z wybranej drogi, pewnie nikt by mi tego nie miał za złe, ale pragnienie bycia księdzem było silniejsze.

Pierwsza parafia była w Krasnosielcu?

- Pamiętam, że gdy się rozpakowywałem, przyszedł do mnie jakiś chłopak i zapytał, czy zagram z nimi w piłkę. Rzuciłem wszystko i poszedłem grać. W ten sposób chłopak, który jest teraz trenerem GUK Krasnosielc, pokaz mi co mam robić. I, jak tylko mogę, nadal jeżdżę tam na treningi i gram. W Krasnosielcu zaczęła się też moja przygoda z obozami indiańskimi. Na jednym z turniejów piłkarskich spotkałem ks. Mirosława Mikulskiego i wkrótce potem po raz pierwszy pojechałam na obóz z dwudziestką dzieci ze swojej parafii. Trafiłem na obóz największy w historii, było na nim ponad 500 osób. A ja byłem i przestraszony, i wstawać mi się nie chciało. A jeszcze ks. Mikulski pytał, czy nie chciałby prowadzić tego obozu. To w ogóle do głowy mi nie przychodziło. Odmówiłem, ale ks. Mikulski temat wciąż drążył i w końcu się zgodziłem.

Czy to są głównie dzieci, których rodziców nie stać na wakacje?

- Nasi obozowicze mają od 2 do 70 lat. To obóz rodzinny, ale też dość ekstremalny obóz przetrwania: mycie w jeziorze, namioty, kuchnia polowa. Do tej pory każda z przebywających tam rodzin brała jedno lub dwoje dzieci z domu dziecka. Teraz już nie ma takich możliwości, bo rodzice stąd to głównie rolnicy, którzy urlopu nie wezmą. Dlatego w tym roku, prócz rodzin, szukamy głównie grup z opiekunami i wolontariuszy, którzy chcieliby pomóc nam w organizacji obozu (kontakt: [email protected]).

A o czym ksiądz marzy?

- O turnieju piłkarzy amatorów na orlikach i chciałbym, by na obozie pojawiły się kontenerowe prysznice i toalety. Przydałoby się ich z dziesięć. Wiem już ile to kosztuje i zaczynam się za nimi rozglądać. Może jakieś firmy mają takie kontenery na zbyciu?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki