Żeglując człowiek czuje się wolny. To jest takie poczucie, że nareszcie nikt nie zawraca głowy - mówi ze śmiechem Tadeusz Jarnutowski, zapalony podróżnik z Ostrołęki. - Jedyne co trzeba robić, to wypełniać obowiązki i nie dać się utopić. To jest odpoczynek psychiczny, ale fizycznie trzeba się napracować. Człowiek musi dać z siebie wszystko.
Tadeusz Jarnutowski zajmuje się żeglarstwem „od zawsze”, zarówno śródlądowym, jak i morskim. Opłynął prawie wszystkie ciekawe zakątki świata. Dwa lata temu popłynął jachtem na Antarktydę. Udało mu się z załogą opłynąć Przylądek Horn. We wrześniu rusza na kolejną wyprawę - po kanałach Patagonii.
Przylądek Horn to skalny cypel na krańcu Ameryki Południowej. Jego zła sława sięga już XVI wieku. Zdarzały się przypadki, że żaglowce próbowały przebić się z oceanu na ocean przez 10 miesięcy. Powodem trudności były silne i zmienne wiatry, głównie zachodnie, wysokie fale, sięgające 30 metrów (to całe 10 pięter!) oraz duża kra. Łącznie zatonęło tam 800 statków, a wraz z nimi 10 tysięcy ludzi.
Polaków, którym udało się opłynąć to niebezpieczne miejsce zrzesza Polskie Bractwo Kaphornowców. Jednym z braci jest ostrołęczanin Tadeusz Jarnutowski. Jego wyprawa trwała od 29 grudnia 2014 roku do 20 stycznia 2015 roku. I zakończyła się sukcesem.
Spotykamy się w Hufcu ZHP, miejscu z którym nasz rozmówca jest mocno związany. Będąc w harcerstwie robił wszystkie stopnie żeglarskie, do kapitana włącznie. Z harcerzami przeżył większość swoich rejsów.
- Moja przygoda z wodą i żeglarstwem zaczęła się w szkole średniej w Pułtusku - wspomina. - Działała tam wtedy drużyna wodna, żeglarska. Swego czasu w każdej szkole działała jakaś organizacja. Każdy wybierał sobie taką, żeby była jak najmniej polityczna. ZHP wtedy taka była. Najpierw pływaliśmy w Pułtusku, później na jeziorach. Jeździło się też do Gdyni, za pracę popływać. Potem była przerwa na wojsko. Następnie wróciłem do Ostrołęki, zacząłem pracować. W Ostrołęce też działało ZHP. Drużyn było sporo. Pilotem chorągwi był Jurek Woliński. Człowiek raz zarażony bakcylem włóczęgi, znowu się włóczy. I wtedy znów włóczyłem się po jeziorach.
Po wielu latach takiej wodnej włóczęgi, podróżnikowi zamarzyło się, by zobaczyć z bliska Antarktydę i opłynąć Horn - magiczne i ważne miejsce.
Tadeusz Jarnutowski popłynął tam dziesięcioosobową łodzią. Jacht duńskiej produkcji nazywa się Isfuglen, czyli po polsku Zimorodek. Właściciel jachtu, który jest zarówno kapitanem, jak i podróżnikiem stworzył tzw. Bractwo Wybrzeża. Do bractwa zapisują się ludzie, którzy są związani z żeglarstwem. W wyprawie na Antarktydę wzięli udział wyłącznie doświadczeni żeglarze.
- Wystartowaliśmy z Argentyny, gdzie jeszcze samoloty dolatują - opowiada nasz rozmówca. - Potem, po odprawieniu się w Port Williams, popłynęliśmy na Wyspę Króla Jerzego po Huberta. Jego jacht Polonus wszedł na skały. Członkowie załogi nie mogli dalej płynąć.
Podczas rejsu nie zabrakło ciekawych doświadczeń i przygód.
- Pamiętam jak między Wyspą Króla Jerzego a Antarktydą szukaliśmy wielorybów. W pewnym momencie patrzymy, a skośnie do nas płyną dwa osobniki. Trzeba było przystopować. Miały nam przejść przed dziobem. Jeden przeszedł, a drugi - nie wiedzieć czemu - przepłynął podjachtem. Pewnie chciał podrapać o nas swój grzbiet - pan Tadeusz wspomina z uśmiechem. - Wtedy też uparliśmy się, że dopłyniemy na stały ląd. Chcieliśmy postawić nogę na lądzie, a nie na lodzie. Dobrze nam szło, mieliśmy trochę zapasów. I wtedy wspólnie z kapitanem i załogą pomyśleliśmy też, że skoro już tu jesteśmy to „zahaczymy” o koło podbiegunowe. Tak też zrobiliśmy.
Opłynęli Horn, Wyspę Króla Jerzego - do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arc-towskiego. Później popłynęli na stały ląd oraz na koło podbiegunowe.
- Spotkaliśmy się z Polakami w stacji antarktycznej. Przelecieliśmy też przez stację chilijską, brytyjską - dodaje nasz rozmówca. - Antarktyda wywarła namnie olbrzymie wrażenie. Brak ludzi, cisza, woda, lód, pingwiny, czasami jakieś ptaki. Pustka zupełna. Jedyne osiedla ludzkie to stacje badawcze.
Załoga miała trzy systemy telefoniczne łączności satelitarnej i system automatycznej kontroli statków.
- Dodatkowo jeszcze rejony, w które płynęliśmy, są dozorowane przez wojsko argentyńskie i chilijskie - opowiada podróżnik. - Płynąc na tamten akwen musieliśmy uzyskać zezwolenia i wysyłać raporty. Jeśli raport gdzie jesteśmy, nie zostałby dostarczony, natychmiast rozpoczęto by poszukiwania. My wysyłaliśmy SMS-a z raportem gdzie jesteśmy przez telefon satelitarny do Polski. W Polsce siedział chłopak i pisał maila po hiszpańsku do Buenos Aires. Każdy dzięki temu wiedział co się z nami dzieje każdego dnia. Takich systemów bezpieczeństwa nie ma w Europie.
Pogoda podczas rejsu nie rozpieszczała.
- Pogoda tam jest zmienna - opowiada pan Tadeusz. - Wychodziło się na wachtę i paliło słońce. Za chwilę już były chmury, śnieg, grad. Przez 4-godzinną wachtę przekrój pogody był od A do Z. Od mgły, takiej że dziobu się nie widziało do pełnego słońca, które paliło jak ogniem. Nocą zazwyczaj padał śnieg. Za chwilę był deszcz, ślizgawka na pokładzie. I oczywiście wiatr też robił swoje. Wiatr i zafalowanie. To jest szczególny problem przy Hornie. W miejscu w którym styka się Pacyfik z Atlantykiem jest wypłycenie. Fala, która jest wysoka, w chwili kiedy wchodzi na wypłycenie jest jeszcze bardziej stroma. Główne niebezpieczeństwo jest tego typu, że czasami następuje gwałtowny przeskok wiatru. Wtedy fala, która jest rozpędzona rośnie, a druga - z drugiej strony. I robi się kipiel. Jacht jest albo nakryty albo wystrzelony w drugą stronę. Generalnie według statystyki przy Hornie jest 300 dni wietrznych. Tydzień wcześniej był wiatr prędkości 250-270 km na godzinę. Całą wieżę z czerwonej cegły przesunął o pół metra. Czasami trzeba 3-4 dni schować się w cieśninie, żeby przeczekać bardzo wietrzny czas.
- Mąż długo po powrocie nie mógł się zagrzać - wspomina Barbara Jarnutowska, żona podróżnika. - Przykrywał głowę kołdrą.
Pani Basia w pełni akceptuje pasję męża.
- Mąż wypływa, a potem dwa lata jest spokój. Bo zbiera na kolejną wyprawę - mówi z uśmiechem.
Jakie teraz Tadeusz Jarnutowski ma plany?
- Dożyć do września - mówi ze śmiechem. - 30 sierpnia mamy wylot. 1 września mamy zaokrętowanie w Rio de Janiero. Dalej będziemy płynąć na południe po kanałach Patagonii. Na 90 procent jest pewne że kończymy rejs w Montevideo. Załogę kompletuje kapitan Władek z poprzedniej wyprawy. Tam podobno jest dużo wielorybów. Trzeba uważać żeby się nie zderzyć z nimi, bo one robią co chcą.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?