Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historie miłości naszych Czytelników. Oto nagrodzone prace - część I

Redakcja
Dziękujemy naszym Czytelnikom, że zechcieli podzielić się historiami swoich miłości. Były wśród nich te, które znalazły swój szczęśliwy finał, wciąż trwają. Były i takie, w których porywy serca nie przetrwały próby czasu, którym w spełnieniu przeszkodziły nieporozumienia, "życzliwi" ludzie, lub po prostu w codzienności opadł pierwszy zachwyt. I są też takie, w których los okazał się bardzo okrutny, rozdzielając na zawsze kochanków.

Niżej nagrodzone historie, z ich autorami skontaktujemy się telefonicznie. Imiona, nazwiska i adresy zachowaliśmy do wiadomości redakcji - na prośbę autorów.

Zabrał ze sobą moje serce

Filip i ja byliśmy parą trzy lata. Szalone, namiętne trzy lata. Chcieliśmy siebie już do końca życia. Byliśmy nierozłączni, zamieszkaliśmy razem i zaraz po tym wzięliśmy ślub. Skromny ślub z najbliższymi. Nie chcieliśmy wielkiego, szumnego wesela, skromne przyjęcie to to, co nam najbardziej odpowiadało. Cieszyliśmy się sobą kolejne dwa lata, kupiliśmy dom. Duży dom, nasz dom, nasz azyl. Dopóki nasze życie nie zmieniło się o 180 stopni. Wracając z pracy, zobaczyłam przed naszym domem pogotowie ratunkowe. "Co się stało? Filip!" Tylko on był w domu. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli. Kiedy dobiegłam, wynosili mojego męża na noszach, nieprzytomnego. "Co się stało? Co z nim? Do cholery, co z nim?" - krzyczałam do lekarza. Może pani jechać z nami, wszystkiego dowiemy się w szpitalu. Stracił przytomność. "Przytomność, ale dlaczego ?"- pytanie bez odpowiedzi. W drodze do szpitala trzymałam go za rękę, lekarz robił mu kolejny zastrzyk. Ja w duchu modliłam się, żeby nic mu nie było. To tylko zwykła utrata przytomności - zapewniałam sama siebie. "Ale dlaczego się nie budzi? Boże, dlaczego?" W szpitalu czekałam długo na korytarzu, aż lekarze pozwolili mi wejść do sali. Kiedy weszłam, Filip był już przytomny. "Co się, kochanie, stało?"- cała drżąca i pełna niepokoju podeszłam do niego. Filip poczuł się słabo, wszystko mu "wirowało", zadzwonił po pogotowie, kiedy przyjechali, leżał nieprzytomny na podłodze. Poszłam porozmawiać z lekarzem, lecz od niego dowiedziałam się, że zostawiają go w szpitalu i wszystko będzie wiadomo jak przyjdą wyniki badań. To co usłyszeliśmy kolejnego dnia, było potwornym szokiem i lawiną łez. Białaczka. "Boże, białaczka?! Skąd? Dlaczego? Nie, nie, to niemożliwe, to tylko zły sen." Jednak to nie był sen, to była rzeczywistość, z którą musieliśmy się razem zmierzyć. Po kilku dniach wypisali Filipa do domu. A my mierzyliśmy się z tą wiadomością. Z jego chorobą. Przeczytałam wiele artykułów na temat choroby, mieliśmy wiele porad lekarskich. Nie poddawaliśmy się. Mimo że wyniki wciąż się pogarszały, my korzystaliśmy z każdej chwili jaka była nam dana. Zaszłam w ciążę, nosiłam pod sercem nasze dziecko. Cząstkę Filipa. Wiedziałam, że on może odejść. Ale zawsze będzie ta mała istota. Pół mnie, pół jego. Pogorszył się stan Filipa, wciąż był w szpitalu. Szukaliśmy dawcy szpiku, ale niestety bezskutecznie. Codziennie modliłam się o to, żeby znalazł się jego "brat bliźniak", który da mu szansę żyć. Stan się pogorszył, a ja byłam bezsilna. Walczyliśmy do końca, do ostatniej sekundy jego życia. Niestety, mąż zmarł, zabrał ze sobą moje serce. Po miesiącu od śmierci męża, mojej miłości, mojej gwiazdy na niebie, urodziłam nasze dziecko. Silnego chłopca. Dałam mu imię po tacie - Filip. Dziś mijają trzy lata od śmierci męża. Wychowuję syna. Pokazuję mu świat, uczę go miłości. Odwiedzamy tatę na jego grobie, bo nie było im dane spotkanie. Bóg zabrał mi męża, ale dał następną miłość. Kiedy patrzę na nasze dziecko, na sercu robi mi się lżej, może dlatego, że mam przy sobie istotę, którą kocham bezgranicznie. Miłość i sens mojego życia. Pół mnie, pół jego.

Anka - Pobyt w Korona Hotel w Krukach

Wesele na kartki

Właśnie dzisiaj, w dniu moich urodzin, postanowiłam podzielić się historią swojej miłości. Może nie była ona jak z bajki, ale z finałem na ślubnym kobiercu. 6 lutego była 31. rocznica naszej przysięgi małżeńskiej.
Ryszarda poznałam na zabawie wiejskiej. Przyszedł na nią z sąsiedniej wioski, oddalonej o 5 km (oczywiście pieszo). Miałam wtedy 17 lat, a on 19. Miał ciemne, gęste włosy, trochę falowane, wysoki, przystojny i bardzo pięknie tańczył. Wiem, że obserwował mnie (tańczyłam wtedy z koleżanką z klasy licealnej, która przyjechała do mnie na wieś) i wyczekiwał momentu, kiedy mógłby do mnie podejść i poprosić do tańca. Szczerze mówiąc, liczyłam wtedy na taniec z chłopakiem, który bardziej mi się podobał niż Ryszard. Wreszcie podszedł do nas z kolegą i dopiero zaczęły się popisy taneczne. Rzeczywiście, pięknie tańczył. Potem umówiliśmy się na spotkanie w Wyszkowie (tam chodziłam do szkoły, do Liceum Ogólnokształcącego im. C.K. Norwida). Ryszard wtedy był w czwartej klasie technikum w Ursusie, ale prawie co tydzień przyjeżdżał do mnie. Pisał również piękne listy. Niestety, telefonów komórkowych nie mieliśmy, ani samochodów, tylko rowery. Nasze spotkania nabierały charakteru coraz większej miłości-przyjaźni, na których mogliśmy sobie życzliwie i serdecznie porozmawiać i nie tylko… Przyszedł rok 1979. Oboje mieliśmy studniówki. Zima "stulecia", a mój Ryszard przyszedł pieszo do Wyszkowa na moją studniówkę (8 km), bo nie jeździły wtedy autobusy z powodu trzydziestostopniowego mrozu i dużych zasp. Studniówka była wspaniała. Już wtedy dostałam piękną, czerwoną różę i coraz bardziej czułam, że to chyba będzie ten jedyny, wymarzony. Niestety, ja odmówiłam mu towarzystwa na jego studniówce w Ursusie, czego do dziś żałuję, ale już wtedy Ryszard wybaczył mi to niestosowne zachowanie z powodu podejrzliwej i złośliwej koleżanki.
Potem było wojsko w Olsztynie, a ja w tym czasie rozpoczęłam pracę (bez kwalifikacji) w szkole wiejskiej, ponieważ nie mogłam sobie pozwolić na dzienne studiowanie. Zostałam skierowana na studia pedagogiczne na Uniwersytecie Warszawskim, i jestem dumna, że ukończyłam tę uczelnię. Ryszard w tym czasie miał przysięgę wojskową, ale też na niej nie byłam. On jednak nie poddał się i nadal pisał do mnie piękne listy (mam je do dziś). Przyjeżdżał tylko raz na pół roku, a ja nie byłam jeszcze zdecydowana czy tak naprawdę Go kocham. 12 grudnia 1981 r. Ryszard postanowił mi się oświadczyć. Przyjechał z bukietem róż dla mnie i dla mamy, ze swoimi rodzicami. Postanowiono, że ślub i wesele będzie 6 lutego 1982 r., a więc dwa miesiące na przygotowania. Nie wiem, dlaczego tak szybko. Przecież na drugi dzień rano, 13 grudnia, ogłoszono stan wojenny. Przed nami nie lada zadanie. Od znajomych dostawaliśmy kartki na alkohol, mięso, cukier i zbieraliśmy produkty na weselne przyjęcie. Po obrączki trzeba było jechać do Białegostoku, ze specjalnym pozwoleniem. Sklepy puste, brak pieniędzy, zima, stan wojenny, a tu trzeba wyprawić wiejskie wesele. Sąsiedzi użyczyli drewnianej chatki na potańcówkę, a z naszego domu trzeba było wynieść meble, aby można było zorganizować przyjęcie weselne. Mróz, śnieg, lód, a nawet brak pieniędzy w niczym nam nie przeszkadzał, bo dopiero wtedy zrozumiałam, że to jest prawdziwa miłość. Oparta na przyjaźni, życzliwości itp. Rodzina nam w tym bardzo pomagała, tym bardziej, że mój tata już dawno nie żył (miałam 10 lat, gdy zmarł na serce), a w domu było nas pięcioro. Ryszard też miał pięcioro rodzeństwa. Wesele było piękne, na około 80 gości, a noc poślubna w stodole, bo wszystko było tam wyniesione z domu. Mróz, a ja w cienkiej, białej sukni w kościele i wcale nie czułam, że jest zimno. Z perspektywy czasu uważam, że to ta prawdziwa, jedyna miłość pomogła nam w przetrwaniu ciężkich chwil. Wspólnie zbudowaliśmy dom (przez 6 lat) i mamy dwoje udanych dzieci oraz wspaniałego wnusia Krzysia.

Celina, pow. wyszkowski - nagroda, kolacja
w Restauracji Baśniowa w Rybienku Leśnym

Zawsze ten sam

Nie potrafię się pięknie wysławiać, ani nie mam polotu literackiego, lecz chcę się podzielić opowieścią o mojej niespełnionej miłości, miłości, która przetrwała prawie 40 lat. "Moja miłość jedyna - moja miłość największa" - jak śpiewa Michał Bajor. A więc dawno, dawno temu… - tak zaczynają się bajki, ale to bajka nie jest. Nigdy nie zapomnę niespodzianki, jaką zrobiłeś mi na imprezę choinkową. Miałam wtedy 9 lat, byłam w III klasie szkoły podstawowej i dostałam paczkę od Mikołaja. Mama była jeszcze bardziej zdziwiona, bo to nie ona przygotowała mi ten prezent. Pamiętam pudełko owinięte szarym papierem (innego przecież nie było), a kokarda była taka wielka, z niebieskiej, szerokiej wstążki. Oprócz czekolady, batonów były perfumy "Być może". Mam tę buteleczkę do dziś. Jakaż ja czułam się wtedy dumna i dorosła. Zapach "Być może" całe życie kojarzy mi się z Tobą. Dopiero po kilku latach dowiedziałam się (od Twojej mamy), że to Ty byłeś moim Mikołajem. Ty już wtedy zwracałeś na mnie uwagę - ja byłam za smarkata, chłopcy mnie nie interesowali. Minęło kilka lat. Coraz częściej pojawiałeś się w domu moich rodziców: a to po część do roweru, bo się zepsuł, a to wody się napić, bo wracałeś ze szkoły, a na dworze gorąco, a to koszteli z sadu nazrywać, albo porozmawiać z moim tatą itd. Zaczęłam dostrzegać te Twoje ukradkiem rzucane spojrzenia w moją stronę. Z początku złościło mnie to. "Przypadkowe" dotknięcia mojej dłoni, włosów sprawiały, że rumieniłam się, ale były takie przyjemne - serce zaczynało szybciej bić. Ja również zaczęłam szukać okazji, żeby móc jak najczęściej Cię spotykać. Zaczęłam kumplować się z Twoją siostrą, bywać w Waszym domu. Coś między nami zaiskrzyło, koleżanki, rodzice, znajomi zaczęli mówić o nas - para. Pamiętam jak pocałowałeś mnie pierwszy raz: było to 15 czerwca 1977 roku. Pamiętasz, wychodziłeś do domu. Staliśmy w sieni, przy drzwiach. Potem były wiejskie potańcówki, na które chodziliśmy całą naszą paczką. Ja byłam bardzo wstydliwą i cichą dziewczyną, czasami pozwalałam się Tobie pocałować. Kochałam Cię taką niewinną, dziecięcą wprost miłością. Ty byłeś starszy o kilka lat i inaczej patrzyłeś na życie. Byłeś młodym mężczyzną, pragnąłeś czegoś więcej (a może to ja tak myślałam). Byłeś taki miły, delikatny i czuły dla mnie - chociaż między nami nigdy do niczego nie doszło. Już nigdy potem nikt nie był dla mnie tak miły i opiekuńczy. A potem poszedłeś do wojska. Jak ja ryczałam, że nie przysłałeś mi zaproszenia na przysięgę. Przyjechałeś na przepustkę. Czekałam na Twoje odwiedziny. Przyszedłeś po trzech dniach razem z kolegą - lecz cóż z tego, byliście wstawieni, gadaliście od rzeczy i bardzo dużo o panienkach, które kręcą się przy koszarach. Znajomi coraz częściej opowiadali mi o Twoich nowych panienkach (dziś wiem, że to były ich wymysły). No i coś pękło! Nasze drogi rozeszły się na kilkanaście lat. Ja wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i poddałam się rytmowi dnia codziennego. Nie wyszłam za mąż z miłości. Moje małżeństwo to związek toksyczny, ale trwam w nim, bo tak być musi. Dzieci też nie miały szczęśliwego dzieciństwa - ojciec alkoholik, choleryk. Dorosły i jak te ptaki wylatują w świat.
Kilka razy widziałam Cię, bo Twoi rodzice i rodzeństwo mieszkają obok mnie. Od znajomych wiedziałam co się z Tobą dzieje. Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. Prasowałam wtedy białe koszule dla synów, bo następnego dnia było rozpoczęcie roku. Słuchawkę podniósł najstarszy syn, słyszałam, że ktoś o mnie wypytuje. Synek powiedział, że pan chce rozmawiać z mamą. Usłyszałam w słuchawce: cześć to ja. "Jaki ja, kto mówi?" - dopytywałam, bo po głosie nie mogłam poznać. "Zawsze ten sam - usłyszałam odpowiedź". Poczułam się dziwnie - w uszach szum, w gardle sucho i ta dziwna niemoc, nie mogłam wydobyć głosu. Wiedziałam już, kto jest po drugiej stronie… zawsze ten sam - tak były podpisywane wszystkie pocztówki, które przysyłał mi chłopak, ten od pierwszego pocałunku, moja miłość z dawnych lat. Rozmawialiśmy chwilę, bo ja popłakałam się… wróciły wspomnienia. I tak od nastu lat. Rozmawiamy telefonicznie dwa, trzy razy w miesiącu. Wyjaśniliśmy sobie parę spraw, ale czasu nie cofniemy… Każde z nas żyje swoim życiem, mamy swoje rodziny. W sercach naszych jest miejsce dla Naszej Miłości. Te nasze rozmowy bardzo mi pomagają w życiu. Wiem, że On znajdzie dla mnie słowo, które daje mi wiarę, że jutro może być lepiej. Dziękuję Ci kochany za ten telefon, który zadzwonił kilkanaście lat temu. Za to, że pytasz "jak się czuje moja maleńka?", chociaż "maleńka" troszkę urosła, ale słysząc Twój głos czuję "motylki w brzuchu" i mam znów 15 lat. "Zawsze ten sam" ma zawsze miejsce w moim sercu.

Szczęśliwie nieszczęśliwa
Nagrodą jest Voucher na zabiegi
w Gabinecie medycyny estetycznej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki