Powodem jest… stuletni kufer, który odnalazł na strychu domu swoich rodziców. Po raz pierwszy przyjechał do kraju swoich przodków.
Ta historia rozpoczęła się ponad sto lat temu. Franciszek Graczyk z Ostrowi Mazowieckiej poślubił Bronisławę Sapińską z podostrowskiej Bieli, w 1911 roku ślubu udzielano im w kościele w Jasienicy, przechował się dokument spisany na tę okoliczność po rosyjsku.
Niedługo potem Franciszek Graczyk emigruje do Ameryki. Osiedla się niedaleko Nowego Jorku, w stanie New Jersey. 12 sierpnia 1913 roku, po dwunastodniowym rejsie z Europy, do brzegów nowojorskiego portu Ellis Island dobija nieduży liniowiec „Potsdam”. Wśród setek imigrantów z różnych krajów jest 22-letnia Bronisława Graczyk, żona Franciszka. Ma ze sobą kufer z bagażem, a na ręku 11-miesięczną córeczkę Leontynę. Jest bardzo zmęczona, Podróżowała na najniższym, bo najtańszym pokładzie, a zanim rozpoczął się rejs do Ameryki, musiała dostać się do holenderskiego portu w Rotterdamie. Młoda kobieta z dzieckiem pomyślnie przechodzi procedury imigracyjne i wkrótce zamieszkuje wraz z mężem w polskiej dzielnicy w Cliffside Park.
Franciszek pracuje ciężko jako strażak na statku, a Bronisława zajmuje się wychowywaniem dzieci. W sumie rodzi ich dziewięcioro. Rodzina polskich imigrantów - mimo że z trudem posługują się językiem angielskim - żyje jednak w miarę dostatnio, wkrótce kupują dom, a w kolejnych latach trzy następne, które wynajmują.
Najmłodszym dzieckiem Graczyków jest Leokadia, która urodziła się w 1925 roku. Jako nastolatka kończy polonijną szkołę, potem zdaje amerykańską maturę. W amerykańskich dokumentach Leokadia przyjmuje imię Loretta.
Poznaje Johna Stodnicka, imigranta z Ukrainy i wychodzi za niego za mąż. W 1954 roku rodzi im się syn John, a w 1959 - drugi syn Robert. Kupują dom w miejscowości Bogota w stanie New Jersey.
Robert Stodnick po ukończeniu szkoły średniej wstępuje do amerykańskiej armii. Ma w głowie wojenne zasługi mężczyzn ze swojej rodziny. Jego ojciec w czasie II wojny światowej był marynarzem amerykańskiej armii i walczył na Pacyfiku z Japończykami.
Kilku jego wujków Graczyków walczyło w Europie, wuj Edward brał udział w walkach o Normandię. Dziś ma 95 lat i w swoim mieście na wszystkich ważniejszych uroczystościach siedzi na honorowym miejscu jako weteran wojenny. Robert Stodnick trafia do piechoty, awansuje na sierżanta. Przez jakiś czas służy w bazach amerykańskich w Niemczech Zachodnich. Żeni się z Tracy, która pochodzi z Irlandii. Mają dwie dorosłe już córki.
Kilka lat temu, na życzenie matki, Robert z bratem porządkowali rodzinny dom w Bogocie, w ten sposób przygotowywali go do sprzedaży.
Na strychu odkrywają stary drewniany kufer z metalowym okuciami, a w nim prawdziwe rodzinne skarby: stare fotografie, legitymacje służbowe, pamiątki komunijne, polskie obrazki, świadectwa szkolne i sterta listów od krewnych z Polski. Wszystkie pamiątki były w dobrym stanie, bo kufer stał w suchym miejscu, obok komina. Z wyjaśnień matki wynikało, że kufer należał do jej rodziców, przywieźli go z Polski. Potem przez lata gromadzili w nim swoje pamiątki. Dziadek Franciszek zmarł w 1955 roku i Robert nie miał szans, aby go poznać, a babcię Bronisławę pamięta jak przez mgłę, bo zmarła w 1968 roku. Nie rozmawiał z nią zbyt wiele, a ponadto trudno było się z nią porozumieć, bo pomimo ponad 50 lat spędzonych w Ameryce, nie mówiła zbyt biegle po angielsku. A Robert nie mówił po polsku, bo matka nie zmuszała go do nauki języka jej rodziców.
- To był błąd mojej mamy - mówi Robert Stodnick. - Dziś, kiedy poczułem potrzebę dotarcia do moich polskich korzeni, nie mogę porozumieć się ze swoimi kuzynami z Polski.
Kiedy w 2011 roku przeglądał listy od polskich kuzynów, nie był w stanie zrozumieć z nich ani słowa. Było mu przykro z tego powodu. Dał sobie żołnierskie słowo honoru, że… nauczy się języka polskiego. On, facet po pięćdziesiątce, który nigdy nie był w Polsce, postanowił odkryć swoje polskie korzenie. Zabrał się do tego z wielką determinacją. A kufer z rodzinnymi pamiątkami stał się najcenniejszą rzeczą, jaką posiada.
W 2012 roku Robert Stodnick zapisał się na trzymiesięczny kurs polskiego na filadelfijskim college’u. Zwrócił się też do dyrektorki polskiej szkoły przy parafii św. Teresy w Trenton o indywidualne lekcje. Ta skierowała go do nauczyciela tej szkoły Ryszarda Drucha. Obaj panowie poznali się we wrześniu 2012 roku.
Przy dokopywaniu się do polskich korzeni Roberta Stodnicka panowie korzystali z elektronicznych narzędzi, przede wszystkim z zasobów Internetu oraz z Facebooka. Posługując się swoją łamaną polszczyzną, Robert Stodnick nagrał krótkie pozdrowienia dla polskich kuzynów, które ukazało się w Internecie. Ryszard Druch opublikował na łamach polonijnego „Nowego Dziennika” obszerny artykuł na temat Roberta Stodnicka i kufra jego polskich dziadków. Artykuł na ten temat zamieszczono też w „Nowym Kurierze”, który ukazywał się przez krótki czas w powiecie ostrowskim. Przeczytała go Renata Kośnik z Ostrowi Mazowieckiej, która - jak się okazuje - jest spokrewniona z Robertem Stodnickiem. Nawiązali ze sobą kontakt, pani Renata bardzo pomogła w ustaleniu innych członków rodziny z Ostrowi i okolic. Z Robertem Stodnickiem skontaktowała się także Małgorzata Sapińska z Warszawy, spokrewniona z jego babcią Bronisławą Graczyk. Dotarli też do rodziny w Olsztynie.
Wszyscy zjechali do Ostrowi Mazowieckiej, gdzie 18 października - przy pomocy władz miasta - zorganizowano spotkanie z Robertem Stodnickiem i Ryszardem Druchem. To był pierwszy pobyt pana Roberta w kraju przodków. Oprócz kilkunastu osób z rodziny Roberta Stodnicka, w sali konferencyjnej ostrowskiego ratusza byli także inni ludzie, bo spotkanie było otwarte. Honory gospodarza pełnił burmistrz Jerzy Bauer.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?