Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Alena" ojciec miasta

Jacek PawŁowski
Góra Kalwaria. Świeżo wyasfaltowana ulica na przedmieściach. Jeszcze niedawno była tu wyszczerbiona trylinka, ale dziś jest asfalt. Taka ostrołęcka Graniczna albo Targowa. Nikt tu nie mieszka, za to dużo jest firm gospodarujących na majątkach dawnych socjalistycznych przedsiębiorstw. Jest listopad. Dzięki temu, że opadły liście z drzew, na ogrodzeniu prześwituje jedyna na tej ulicy granatowo-biała tabliczka z jej nazwą. Parkan obrósł krzakami. Pewnie latem, gdy są liście, wcale tej tabliczki nie widać. Teraz jednak przebłyskuje zza plątaniny patyków. "Norberta Adamowicza" - tak nazywa się ta ulica.

Ostrołęka. Ulica Stefana Batorego, rok 2004. O rzut kamieniem od brzegu Narwi. W fundamentach rozebranego drewniaka nowa właścicielka nieruchomości, Cecylia Staśkiewicz, znajduje niewielką buteleczkę. W środku są jakieś papiery, przynosi je do "Tygodnika". Dwa z nich to wypisane na maszynie rozkazy komendanta białostockiego okręgu Armii Krajowej "Mścisława" awansujące na kolejne stopnie oficerskie Norberta Adamowicza.
Tak. Adamowicz to ta sama osoba. Szef Biura Informacji i Propagandy AK w Ostrołęce, a po wojnie "ojciec miasta" w Górze Kalwarii. Nazywany jest tak do dziś, mimo że od jego śmierci upłynęło równo dwadzieścia lat.

Wojna zastała go młodo. Dopiero co uzyskał absolutorium po trzyletnich studiach w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, ukończywszy wcześniej gimnazjum w Ostrołęce. Miał 21 lat, rodziców w Ostrołęce i o pięć lat młodszego brata Zbigniewa, gimnazjalistę. Niemcy zbliżali się do Ostrołęki z zatrważającą prędkością. Bracia Adamowiczowie wywieźli więc rodziców na wieś, gdzie mieli być bezpieczniejsi, a sami ruszyli pieszo na wschód, by wstąpić do polskiego wojska. W dwa dni doszli do Prużan koło Białowieży, gdzie zamiast polskiego wojska zastali Armię Czerwoną, która właśnie zajęła wschodnie tereny Rzeczpospolitej. Wrócili do Ostrołęki. Miasto znajdowało się już pod niemiecką okupacją.

Trzeba było jakoś żyć. Bracia znaleźli pracę w niemieckich firmach w Ostrołęce. Zbigniew zatrudnił się w Landesmaumacie (urzędzie drogowym) a Norbert w Strommeisterai (urzędzie wodnym). Obaj szybko nawiązali kontakt z podziemnym ruchem oporu.
W drewnianym domu przy ulicy Batorego, jak wspomina Witold Popiołek "Grom", Armia Krajowa miała swoje gniazdo. Prowadzony był tu nasłuch radiowy. Stąd rozprowadzano po mieście konspiracyjne materiały propagandowe. Norbert Adamowicz, znany już pod pseudonimem "Alena" (Adamowiczowie byli szlachecką rodziną herbu Leliwa, pseudonim "Alena" jest kombinacją pierwszych liter nazwy herbu i inicjałów Norberta Adamowicza), został szefem Biura Informacji i Propagandy AK na Ostrołękę.
Wcześniej, w 1941 roku gestapo zaplanowało aresztowanie całej siatki konspiracyjnej działającej w Ostrołęce. Konspiratorzy mieli jednak wtyczkę w gestapo i na wieść o planowanej operacji uciekli do lasu. Uformowali się tam w kilkuosobowe grupy partyzantów, które rozbrajały niemieckie patrole i posterunki żandarmerii.
Po trzech latach wszystko już wskazywało na to, że alianci pokonają hitlerowców. Grupy partyzantów połączyły się i próbowały dołączyć do radzieckich wojsk, które w lipcu 1944 roku zbliżały się do Kurpi.
Sowieci przyjęli partyzantów z otwartymi rękami, ale to były tylko pozory. Później traktowali ich jak armatnie mięso. Wysyłali na najniebezpieczniejsze odcinki frontu, na pola minowe. Adamowicz, który był już wtedy oficerem, zrozumiał, że sowietom zależy, żeby wszyscy jak najszybciej wyginęli. Zebrał więc swój 54-osobowy oddział i znowu była ucieczka do lasu. "Alena" świetnie znał kurpiowskie lasy. Przeprowadził swoich ludzi do Kadzidła. Tam nawiązali kontakt z konspiracyjną Wolnością i Niezawisłością i przez kilka lat walczyli z komunistyczną władzą.

W drugiej połowie lat 40. ich walka była jednak z góry skazana na niepowodzenie. Zachód, wbrew nadziejom partyzantów, nie zamierzał wszczynać trzeciej wojny, by wyzwolić Polskę spod sowieckiej dominacji. Adamowicz i jego ludzie ukrywający się w lasach coraz bardziej nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.
W 1946 roku "Alena" pojechał po rozkazy do Warszawy. Tu spotkał swojego przyjaciela Stanisława Popowicza, z którym przed wojną w czasie studiów jeździł czasami do Góry Kalwarii. Kolega miał tam narzeczoną, a Adamowiczowi podobała się szesnastoletnia wówczas śliczna dziewczyna z warkoczami - Danusia. Wojna jednak brutalnie przerwała te młodzieńcze spotkania.
W czasie tego spotkania wśród ruin zniszczonej Warszawy Stanisław Popowicz dowiedział się, w jak dramatycznej sytuacji jest jego przyjaciel ze studiów. "Mamy świadomość, że jesteśmy straceńcami. Jeżeli się ujawnimy, dostaniemy wyroki śmierci. Trzeba będzie zostać w lesie i czekać, aż nas otoczą i wystrzelają."
Popowicz zaczął namawiać kolegę z Ostrołęki, by wyszedł z podziemia i spróbował zacząć normalnie żyć. "Przyjedź do Góry Kalwarii - zachęcał. - Może miałbyś jakieś zahaczenie. Pamiętasz Danusię?".

Pamiętał. Ale od Popowicza dowiedział się, że w czasie wojny wyszła za mąż za Tomasza Musiałowskiego, szefa AK w Górze Kalwarii. Musiałowski zginął w boju, a ona została dwudziestoletnią wdową z małą córeczką Ewą przy boku.
- W ogóle mi się wtedy ten chłopak nie podobał - wspomina dziś Danuta Adamowiczowa. - Ale koleżanka namawiała, żeby się z nim związać, no bo jak sobie sama poradzę z małą córeczką.
"Alenie" bardzo już wtedy ciążyło ciągłe ukrywanie się po lasach, niepewność jutra, świadomość, że śmierć może go zastać w każdej chwili. Chciał zacząć normalne życie. Ale postanowił spytać kolegów z lasu, co sądzą o tym pomyśle. Odpowiedzieli wspaniałomyślnie: "Masz już dokąd iść, to idź. My nie mamy punktu zahaczenia, więc walczymy dalej".
Adamowicz wyjechał do Góry Kalwarii. Ślub z Danutą brał jeszcze pod konspiracyjnym nazwiskiem Bolesław Kosecki. Zaczął pracować u teścia w młynie. Na świat przyszedł jego najstarszy syn Leszek.
W 1947 roku Norbert Adamowicz podjął dramatyczną decyzję o ujawnieniu się. Nie dało się pracować, mieć rodziny, być mieszkańcem miasta i udawać kogoś innego.

- O, jak ja wtedy ryczałam! - Danuta Adamowiczowa wspomina dzień, w którym jej mąż wybierał się do Grójca, do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. - Jak jechał do Grójca, pożegnał się i mówił, że prawdopodobnie już więcej stamtąd nie wróci.
Wrócił, ale kontakt z grójecką ubecją bardzo przeżył i pamiętał do końca życia. Dla ubeków też był to szok. Oto dwa lata po zakończeniu działań wojennych ujawnia się jedna z ważniejszych postaci AK w odległej Ostrołęce. Kazali więc czekać Adamowiczowi, aż przyjedzie przedstawiciel Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Białymstoku (zaraz po wojnie Ostrołęka znajdowała się w województwie białostockim - przyp. red.).
Przyjechał. Adamowicz znał go dobrze. Był to Żyd, który w czasie okupacji ukrywał się w stodole, w której spotykali się akowcy.
"No i co »Alena«? - spytał na wstępie. - Taki byłeś kozak, ale przyszedłeś w końcu do władzy ludowej, żeby się ujawnić. Pamiętaj więc teraz. Władza ludowa jest miłosierna, ale nie zapomina. Mamy dla wybranych, takich jak ty, żelazną kartotekę, której ani pożar, ani nic innego nie zniszczy. Na razie odpuszczamy ci winy i możesz sobie spokojnie żyć. Ale zawsze będziemy pamiętać, że ty jesteś wróg Polski Ludowej".

- W końcu wrócił z tego Grójca - wspomina Danuta Adamowiczowa. - On był bardzo pobożnym człowiekiem. Wierzył, że skoro tak bardzo walczył o Polskę, to go Bóg ocali.
Wrócił, ale wcale nie było mu łatwo. Góra Kalwaria okazała się bardzo nieprzyjaznym miastem.
- Ojciec trafił prosto do gniazda szerszeni - mówi Piotr, najmłodszy syn Norberta.
W Górze Kalwarii położonej niecałe trzydzieści kilometrów od Warszawy stacjonowała I Brygada Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego - politycznych sił zbrojnych powołanych do pilnowania interesów nowej władzy. Jednym z szefów tej jednostki był Jerzy Włosiński, który w 1981 wszedł w skład Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego wprowadzającej stan wojenny w Polsce.
Adamowicz zamieszkał przy jednej z głównych ulic Góry Kalwarii, która wówczas nosiła nazwę Pierwszej Brygady KBW (obecnie Piłsudskiego). Nadal pracował u teścia w młynie, prowadził księgi rachunkowe. Skończył wszak przed wojną Szkołę Główną Handlową i potrafił to robić doskonale. Gdy młyn przymusowo został upaństwowiony, nadal tam pracował, a w latach 60. awansował na kierownika.
- W tym czasie zaangażował się w działalność społeczną - mówi syn Piotr Adamowicz. - Wynikało to z jego wewnętrznych potrzeb. Podejmował różne inicjatywy. Chciał robić coś pożytecznego. Ale żeby można było to czynić skutecznie, musiał gdzieś należeć. Takie to były czasy.

Nie zapisał się jednak do PZPR, tylko do ZSL - jednej z trzech działających wówczas w Polsce partii politycznych.
- Musiał się zapisać - tłumaczy syn Piotr - żeby móc robić coś, co odpowiadałoby jego wykształceniu i możliwościom intelektualnym.
Zaczął pracować w Gminnej Spółdzielni i pozostał w niej do końca życia. Zawsze był jednak merytorycznym zastępcą. Prezesi z politycznego nadania czerpali korzyści ze swoich stanowisk, a on był od czarnej roboty.
- Musiał znosić tych prezesów - mówi Piotr Adamowicz. - Oni pisali Grójec przez "u" zwykłe i rządzili moim ojcem. On bardzo to przeżywał. Przecież przewyższał intelektualnie ich wszystkich razem wziętych. Gdy wracał do domu, często nazywał ten układ władzy dyktaturą ciemniaków.
W geesie odpowiadał za zaopatrzenie rolników w materiały budowlane i materiały do produkcji rolnej. Zapadł ludziom w pamięć, bo nie dało się z nim nic załatwić za łapówki.
- Przez wiele lat pracował z kolejką interesantów, z których każdy miał jakieś potrzeby. Przejmował się losem każdego potrzebującego i starał się mu pomóc. Wiedział, że cement i pustaki bardziej potrzebne są biednej rodzinie, której dom się wali na głowę, niż bogatemu sadownikowi, który chciał budować kolejną przechowalnię na owoce - mówi Piotr Adamowicz.

Okoliczni badylarze szczerze więc nie cierpieli Norberta Adamowicza. Interweniowali u kolejnych prezesów, z którymi Adamowicz często z tego powodu popadał w konflikty. Przeważnie więc wracał z pracy do domu bardzo zmęczony i zestresowany, co żona i dzieci do dziś doskonale pamiętają.
Pod oknami ich domu przez długie lata spacerowali smutni panowie z UB. Sprawdzali, kto odwiedza Adamowicza. Zaglądali przez okna, by zobaczyć, czy słucha Wolnej Europy albo BBC.
A słuchał. Wieczorami z namaszczeniem nastawiał radio i poprzez szumy i trzaski zagłuszaczy cierpliwe ucho wyławiało kolejne informacje nie skrępowane ingerencjami cenzury.
- Bum, bum bum bum. Do dziś pamiętam sygnał wieczornej audycji nadawanej z Londynu - śmieje się Piotr Adamowicz.
Ubekom nie udało się nakryć Norberta Adamowicza na słuchaniu zakazanych rozgłośni. Chodzili jednak za nim krok w krok, zresztą specjalnie się z tym nie kryli.
- Był pod ciągłą obserwacją - mówi młodszy brat Adamowicza, Zbigniew. - To przez nich po wojnie aż do śmierci nie mógł choć na dzień pojechać do Ostrołęki.
- Nie miał do kogo wracać - twierdzi Danuta Adamowiczowa. - Rodzice już nie żyli. Kontakty z kolegami urwały się. Parę razy mu przypominałam: "musisz mnie kiedyś zabrać do tej Ostrołęki". A on obiecywał, że kiedyś mnie zabierze, jak będzie miał więcej czasu. I w końcu nigdy mnie nie zabrał.
- Miał cały czas chyba jakiś lęk przed powrotem do Ostrołęki - mówi o ojcu Piotr Adamowicz. - Poza tym chyba naprawdę brakowało czasu. Kupa dzieci, obowiązki w pracy, komunikacja też wtedy była inna niż dziś.
Tylko raz "Alena" odwiedził rodzinne strony. W 1978 roku, gdy jechał na zjazd akowców do Suwałk, zatrzymał się z kolegami w Dębach pod Łysymi, gdzie kiedyś się ukrywał.

Związał się z Górą Kalwarią do tego stopnia, że dziś bardziej kojarzony jest z tym miastem niż z Ostrołęką. W Górze Kalwarii do dziś nazywają go ojcem miasta. Przyczynił się do budowy tamtejszego liceum, robił wiele innych pożytecznych rzeczy i był generalnie bardzo lubiany przez ludzi.
- Każdemu okazywał jednakowy szacunek - wspomina Piotr Adamowicz. - Witał się na ulicy z każdym, nawet najprostszym człowiekiem. Mama często miała mu za złe, że z taką atencją traktuje nawet zwykłych pijaczków, którzy nie są tego warci. A on odpowiadał, że każdy z nich jest człowiekiem i jeżeli okaże mu się szacunek, to każdy z nich ma szansę stać się lepszym.

Bardzo chciał żyć i robić coś pożytecznego. Uważany był za człowieka kompromisu, który nie wyrzekł się swoich poglądów, ale poszedł na układ z władzą, której był przeciwnikiem. Wszystko po to, żeby coś dobrego uczynić w życiu dla innych. Przyjmował w swoim domu swoich dawnych wrogów, bo wiedział, że od tego w jakich z nimi będzie kontaktach, zależy jego pozycja i możliwości działania w Górze Kalwarii.
Nawiedzali więc jego dom lokalni kacykowie. Zapraszał na imieniny oficerów KBW z Góry Kalwarii, którzy gdyby przed laty się nie ujawnił, na pewno szybko by go wtedy zastrzelili.
Oficerowie KBW w końcu nabrali jednak respektu do Adamowicza. Przyczynił się do tego przypadek. Jeden z przyjaciół Adamowicza, repatriant ze Wschodu, przyjaźnił się z sowieckim generałem, pierwszym sekretarzem KPZR w jednostkach Armii Czerwonej stacjonujących w Polsce. Adamowicz potrafił robić znakomite nalewki praktycznie ze wszystkiego, co nawinęło mu się pod rękę. Wspomniany przyjaciel zapowiedział, że chciałby, aby nalewek tych spróbował właśnie ów sowiecki generał, który mienił się znawcą domowych trunków. I tak się stało, któregoś dnia pod dom Adamowiczów zajechał generał z obstawą. Wyszedł po kilku godzinach bardzo pijany. Dzięki ubekom obserwującym dom, po mieście rozeszła się wieść o tej dziwnej wizycie. Wzmocniło to bardzo pozycję Adamowicza. Stał się niemal człowiekiem nie do ruszenia, bo któż odważyłby się ruszyć człowieka, który ma znajomego ruskiego generała?

Norbert Adamowicz zmarł w 1984 roku. Pojechał z najmłodszym synem do Krakowa na egzaminy wstępne na studia i już stamtąd nie wrócił. Jego pogrzeb wspominany jest do dziś w Górze Kalwarii jako wielka manifestacja. Przyszli i notable, i prości ludzie. Do niesienia trumny ustawiła się kolejka. Ludzie wręcz wykłócali się o to, kto ma nieść trumnę.
Już rok po śmierci Norberta Adamowicza Gminna Rada Narodowa w Górze Kalwarii rozpatrywała wniosek bezpartyjnego radnego Jerzego Kongela, aby ulicę Przemysłową, przy której mieści się GS, nazwać imieniem Norberta Adamowicza. Radni ZSL, SD i stowarzyszenia Pax byli za. Sprzeciwiła się jednak większość - czyli radni PZPR. Uznali, że nie można "tak szybko robić z człowieka świętego". Ale Adamowicz był tak ceniony i szanowany przez mieszkańców, że partia zaczęła się uginać.
- To się wszystko odbywało pod wielkim naciskiem społecznym - mówi młodszy brat "Aleny" Zbigniew.
W 1986 roku zorganizowano kolejne głosowanie, tym razem tajne, na którym wniosek o nadanie ulicy Przemysłowej imienia Norberta Adamowicza uzyskał bezwzględną większość.
Adamowicz jest pierwszym (i jak dotąd jedynym) po założycielu miasta biskupie Stefanie Wierzbowskim mieszkańcem Góry Kalwarii, którego imię upamiętnione jest w nazwie ulicy.

Ktoś, kto zna się na najnowszej historii Polski, na pewno nazwałby Adamowicza tragiczną postacią. Postanowił żyć i funkcjonować w obcym i wrogim dla siebie otoczeniu. Mógł bohatersko zginąć w lesie, mógł wybrać emigrację wewnętrzną albo uciec za granicę. Wybrał chyba najtrudniejszą drogę - życie wśród wrogów i nieustającą próbę zrobienia czegoś dobrego w tym nieprzyjaznym otoczeniu. Poza liceum w Górze Kalwarii, o utworzenie którego zabiegał, nie pozostawił po sobie widocznych śladów. Do dziś żyją jednak setki zwykłych ludzi, którym pomógł w ich małych sprawach. A to czasami znaczy więcej niż wielkość gmachów, dróg czy arcydzieł sztuki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki