Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wigilia u Chodkowskich

Jarosław Sender
W domu Chodkowskich, pod lasem na kolonii Głódek, przy wigilijnym stole zasiądzie w tym roku 21 osób. Seniorzy - Urszula i Jan Chodkowscy. Ich siedmioro dzieci, trzy synowe i dwóch zięciów. Siedmiu wnuków. Od ślubu Jana i Urszuli w 1965 roku, mniej więcej co dwa, trzy lata przybywał ktoś przy rodzinnym stole. Następną wigilię mają nadzieję spędzać z pierwszą wnuczką, która ma zamiar przyjść na świat w lutym przyszłego roku.
Wigilia u Chodkowskich

Pierwsza wigilia z ojcem

Nie zawsze w tym domu było tak tłocznie, suto i wesoło.

- Nie pamiętam dokładnie swoich pierwszych dziecinnych wigilii - wspomina Jan Chodkowski, urodzony w 1937 roku (senator trzech kadencji III RP - przyp. red.). - Przypadły na lata okupacji. W pamięci utkwiła mi wigilia z 1945 roku. Była wspaniała, bo ojciec wrócił z niewoli.

Wincenty Chodkowski w 1939 roku w ramach powszechnej mobilizacji, jako rezerwista, został powołany na front. Do Korpusu Ochrony Pogranicza, na wschodnią granicę, w Ostrogu nad Horynią. 17 września 1939 roku wzięty był do niewoli sowieckiej, do obozu w Kozielsku. Potem, w ramach wymiany jeńców między Rosją i Niemcami, trafił do niemieckiego obozu jenieckiego w Nadrenii. Stamtąd wrócił do domu w Głódkach późną jesienią 1945 roku.

- Przez te wszystkie straszne lata okupacji byłem z mamą sam, bo mój brat zmarł we wczesnym dzieciństwie - Jan Chodkowski opowiada, jak tułali się z matką i dziadkiem, wysiedleni przed ofensywą sowiecką. Po niedalekich okolicach - wokół Gołymina, dokąd udało im się uciec z transportu, do obozu w Działdowie jesienią 1944 roku. Od znajomych do znajomych, od kuzynów do kuzynów. Z niewielkim dobytkiem, który udało się wynieść z domu. Wigilię 1944 roku spędzili gdzieś u obcych. Wrócili do rodzinnej wsi w lutym 1945 roku.

- Pierwsza powojenna wigilia, z ojcem, wreszcie za stołem, który rozpoczął kolację dzieląc się opłatkiem z dziadkiem, do dziś jest niezapomniana - wspomina senator. - Przede wszystkim po dziecięcemu radosna. Bo tata wrócił cały z wojny. Ale poza tym, jakaś taka podniosła. I pamiętam, że mama z tatą, z dziadkiem (babcia zmarła w 1941 roku) przy stole rozmawiali o tym, czy ja doczekam takich szczęśliwych czasów, gdzie będzie co jeść i będzie spokój, bez lęków, bez obaw.

Nie pamięta nic z tego, co stało na wigilijnym stole tego wieczoru. Choć było tego bardzo niewiele. Bo była to powojenna wielka bieda.

- Głód był w Głódkach właściwie. Jak wszędzie. Więc smakowało wszystko, co mama podała, zwłaszcza, że gotowała zawsze bardzo smacznie, podobnie jak wiele gospodyń z naszej okolicy - mówi pan Jan.

Jaki ośmioletni chłopak zresztą zwracałby uwagę na jedzenie. Zwłaszcza, gdy ojca odzyskał po tylu latach.

Pani Urszula (z domu Chrzanowska) wspomnień z tego czasu w ogóle nie ma. W wigilię 1945 roku miała dwa latka.

- Z pierwszych zapamiętanych wigilii w pobliskim Chrzanowie, gdzie się urodziłam, pamiętam, że było nas troszkę więcej. Miałam dwoje rodzeństwa, więc nasze wigilie były weselsze. I była zawsze siostra ojca. Po wigilii odwiedzaliśmy także rodzinę mojego stryja, który wtedy już nie żył. To były trochę smutne odwiedziny, ciocia z dziećmi była sama. I zawsze ze łzami dzieliła się opłatkiem - wspomina również z wielkim wzruszeniem po tylu latach pani Urszula.

Grzybowa z maminego stołu

Po kobiecemu pamięta delicje z wigilijnego stołu. Choć co to za rarytasy mogły być w tamtych czasach? Śledź - jak były na niego pieniądze, albo jak śledzi starczyło w sklepie. Sałatka warzywna - bo ta rosła w ogródku. Zupa grzybowa, bo grzyby też były za darmo w okolicznych lasach.

Tę zupę, po mamie, pani Urszula podaje na rozpoczęcie wigilijnej wieczerzy do dzisiaj, bo wszystkim smakuje ona najbardziej. Wywar z suszonych borowików, podprawionych warzywami, cebulką zasmażoną na maśle, wzbogacony maleńkimi uszkami z grzybów i kapusty (ta zupa jest daniem specjalnym Gospody "Pazibroda", prowadzonej w Chrzanowie przez jednego z bratanków pani Uli - przyp. red.).

Od mamy jeszcze pozostały w rodzinnej tradycji "smażone łebki", czyli znów grzybki - prawdziwki, podgrzybki suszone, obgotowane, podsmażone na maśle, posypane wiórkowanym chrzanem, solą, pieprzem, mąką. Smak ponoć niezapomniany. Podpowiada je zresztą, jako delicję, Hanna, córka państwa Chodkowskich, która gospodarzy wraz z nimi w Głódkach.

- Moja żona z moją mamą tworzyły znakomity duet kulinarny - chwali kobiety Jan Chodkowski. - Obie świetnie gotowały i bardzo dobrze się uzupełniały. Na przykład, jeśli chodzi o wigilię, u nas podstawą była kapusta. A u żony w domu nie. One połączyły swoje zwyczaje i wigilie były znacznie bogatsze.

A dziś wzbogacają się coraz nowszymi potrawami, proponowanymi przez córki, synowe. Justyna, żona Andrzeja, przywozi śledzie z grzybkami marynowanymi. Jedna z córek, Basia, robi staropolski piernik, który zaczyna przygotowywać już w "Andrzejki". Zosia, córka, jest też specjalistką od ciast.

- A Agnieszka, żona Wieśka, najmłodszego syna, w ubiegłym roku przywiozła nam wodę ze śledzia, która w Mławie jest tradycyjną potrawą - wspomina Hanna. - Zawsze nam o niej opowiadała i wreszcie zrobiła. Była naprawdę dobra. Taki specyfik.

Hania obowiązkowo piecze napoleonkę. Wszyscy się nią zajadają.

- Ale i tak najważniejszym daniem dla całej rodziny są pierogi z kapustą i grzybami - mówi młodsza gospodyni. - Wszyscy lepią te pierogi w ostatniej chwili, żeby były świeżutkie. Rok czy dwa lata temu nawet dwuletni bratanek z zapałem lepił. I one zawsze smakują wyjątkowo tylko w wigilię - dorzuca.

Oczki im się tak śmiały

Jan Chodkowski z dużym wzruszeniem wspomina święta, z małymi dziećmi w domu.

- Najpiękniejsze były zawsze momenty, gdy dzieci rano wstały, a choinka była już ubrana. One zawsze się tak cieszyły na widok choinki, płomieni świeczek. Oczki im się tak wspaniale śmiały - mówi dzisiaj dziadek siedmiu wnuków.

Poza tym w tamtych ciężkich, lecz szczęśliwych latach, wszystkie dzieci były na miejscu, wszyscy angażowali się w przygotowanie tych świąt, bo wiele rzeczy - ozdoby na choinkę, a nawet prezenty gwiazdkowe, robili sami. Było z tego bardzo wiele radości, choć o wszystko trzeba się było wystarać, wystać w kolejkach, wyszukać w sklepach, w których niczego praktycznie nie było.

Hanna też ze wzruszeniem wspomina tamte odległe już nieco czasy:

- Dla mnie najfajniejsze było przygotowanie świąt, ten przedświąteczny rwetes. Dużo nas było, każdy miał jakiś przydział zadań. Ja najbardziej lubiłam na "szmacie jeździć". Wolałam sprzątać, niż w pichcić w kuchni. Od kuchni najbardziej była Zosia, najstarsza siostra. Do dziś zawsze przywozi jakieś swoje specjały.

Lękiem podszyta

Były jedne święta, najsmutniejsze. W stanie wojennym.

- Mieliśmy wtedy dużą hodowlę owiec, która wymagała wielkiej pracy. Tuż przed Bożym Narodzeniem, w 1980 roku urodziła się Basia, nasze szóste dziecko. Ja byłem zaplątany w "Solidarność", ciągle więc byłem wzywany na przesłuchania. Strasznie się denerwowaliśmy, co będzie, jeśli mnie zamkną. Żona zostałaby sama z dziećmi, bo rodzice już nie żyli. W tę jedną wigilię nie było naprawdę radosnego nastroju - wspomina senator. - Ale na szczęście przetrwaliśmy ten zły czas razem. Potem było znów sporo biedy, ale już spokojniejszej. I na co dzień i w święta.

Asia jest elfem

Teraz, od lat, święta to trzy dni radosnego rwetesu. Duży, wiejski dom ożywa. Ściągają dzieci i wnuki - z Mińska, Warszawy, Krakowa, Mławy, Gąsewa.

- A wcześniej pozostajemy w ożywionym kontakcie, bo przecież trzeba też organizować prezenty - opowiada Hanna. - Każdy losuje jedną osobę, którą ma pod choinką obdarować. I każdy sporządza listę prezentów, które chciałby otrzymać. Żeby było mniej problemów z tymi zakupami. Wszystko to koordynuje najmłodsza siostra Asia. Ona jest elfem, do niej każdy wysyła swoje życzenia i ona "wyposaża" Mikołaja.

- Za moich dziecięcych lat prezenty były praktyczne - przypomina pan Jan. - Sweterek, szalik robiony prze babcię na drutach. - Pamiętam, jak niesamowicie ucieszyłem się z ciepłych rękawiczek. Do szkoły w Makowie było daleko, a zimy mroźne bardziej niż dzisiejsza.

- Zawsze przed gwiazdką marzyłam o lalce - uśmiecha się do wspomnień pani Urszula. - Ale nigdy jej nie dostałam. Miałam tylko gumowego zajączka. To była moja lalka. W "wózeczku" z kartonika po butach.

- A mnie najbardziej uszczęśliwił zestaw kuchenny, który dostałam jako kilkuletnia dziewczynka, choć do dziś pracy w kuchni nie lubię - śmieje się Hanna.

Dzisiaj prezenty załatwiają przeważnie w sklepach internetowych.

Jan Chodkowski nie może się nadziwić:

- Kiedy żona była sama, z dziećmi na ręku, tylko mama pomagała, zawsze wszystko było na czas. A teraz kobiet w kuchni tłum, a na pierwszą gwiazdkę trudno im raczej zdążyć - śmieje się.

Bo w domu nadal czeka się tradycyjnie tej pierwszej gwiazdki. Jak zwykle wyglądają jej dzieci, te najmłodsze. Gdy tylko mrugnie, przy wielkim stole zaczynają się dzielić opłatkiem. A po kolacji śpiewają kolędy, choć - jak żartują - nikt talentem specjalnym się tu nie odznacza.

- Raz nam się zdarzyło wyjątkowo. Przed laty przyjechał wujek męża, ks. Marian, misjonarz z Indii, z akordeonem. Piękne muzycznie było tamte Boże Narodzenie - rozrzewnia się pani Urszula.

- Kiedyś święta były tak bardzo wyczekiwane, ze względu na niepowtarzalny ich nastrój. Zaczynały się w wigilię. A teraz w tym dniu się kończą, rozpoczęte wiele tygodni wcześniej w telewizji, huczących reklamach, fajerwerkach, harmiderem w sklepach - zamyka wspomnienia niewesołą refleksją Jan Chodkowski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki