Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Yamahą na Kresy

possowski
Grzegorz Żochowski z Ostrołęki uczestniczył w jednej z najbardziej prestiżowych imprez motocyklowych w Europie: XI Międzynarodowym Rajdzie Katyńskim. Trasa wiodła przez Ukrainę, Rosję, Łotwę i Litwę. W planach była Białoruś, ale nie wpuszczono tam motocyklistów. Opowiedział nam o spotkaniach z niesamowitymi ludźmi, wzruszeniu na miejscach pamięci narodowej i o fatalnych drogach.

Idea
- Jeżdżę od dawna. O tym rajdzie myślałem od lat, od kiedy powstał. To wielki prestiż, ale też i trud. W zeszłym roku odważyłem się na tzw. mały rajd katyński, tylko do Katynia i do miejsc związanych z Adamem Mickiewiczem. W tym roku pojechałem na całą trasę. To ma dla mnie osobiste znaczenie, bo moja mama i prababcia były zesłane na Syberię, a o Katyniu słyszałem od dziecka. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że tam będę. Tymczasem byłem już dwa razy!

Na starcie przed Pomnikiem Nieznanego Żołnierza w Warszawie stanęło 250 motocykli. Do rajdowców podchodzili ludzie, dawali im znicze i prosili, żeby zapalili w Katyniu, Smoleńsku, u Orląt we Lwowie… Większość uczestników pojechała na krótszy odcinek, czyli II Motocyklowy Zlot w Hucie Pieniackiej na Ukrainie. To miejscowość widmo, symbol. Ludna wieś na Ukrainie była zamieszkana przez Polaków, jeszcze do 28 lutego 1944 roku. Wtedy ukraińscy esesmani, policjanci w służbie niemieckiej oraz okoliczni chłopi zamordowali niemal wszystkich, od niemowląt po staruszków. Gdy rozgrabili ich dobytek, zrównali budynki z ziemią. Zniknęły domy, szkoła, kościół. Nikt się tam już nigdy nie osiedlił. Nazwa zniknęła z mapy. Potomkowie ocalałych wystarali się o tablicę. To miejsce stało się symbolem pamięci o 130 tys. Polaków, wymordowanych na Kresach w podobny sposób.

Pomysłodawcą rajdu jest Wiktor Węgrzyn. Organizacją zajmuje się stowarzyszenie Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński, z którego emblematami jechali uczestnicy. W czasie wyprawy zatrzymali się w 25 miejscach, które wiążą się z historią Polaków. Wśród nich był m.in. cmentarz Orląt Lwowskich, Okopy św. Trójcy, Bar, Bykownia, Kozielsk, Katyń, Wilno.

Droga
Rajd rozpoczął się 28 sierpnia, a skończył 12 września. Trasa liczyła 6 tysięcy kilometrów. Uczestników było 80, w tym księża, zakonnicy i panie: trzy jechały same, dwie z mężami. Rajd uchodzi za zadanie dla twardzieli, więc niezbędne jest przygotowanie, doświadczenie, dobry, niezawodny sprzęt. Oczywiście, na trasie zdarzają się awarie, zwłaszcza, że np. ukraińskie drogi to morderczynie motocykli.

- Przebita opona to było nic, na tamtejszych dziurach urywały się silniki - wspomina Grzegorz Żochowski.
Tym większy podziw wzbudził w uczestnikach wyprawy Włodzimierz, który dołączył do nich w Katyniu. Samotnie przejechał 30 tys. km po Rosji. Nie tylko przetrwał, ale przywiózł opowieści o życiu w głębi tego ogromnego kraju: o obozach pracy, w których dawni więźniowie i ich strażnicy żyją razem, bo nie mają innego domu, o skupiskach Polaków, którym zawiózł grudki ziemi z Częstochowy.

Co jest potrzebne, żeby wytrzymać trudy tej wyprawy?
- Nastawienie patriotyczne, bo to nie wycieczka krajoznawcza - mówi rajdowiec. - Zatrzymywaliśmy się przy każdym miejscu martyrologii, gdzie oddawaliśmy hołd pomordowanym i poległym. Nie interesowała nas polityka. Pojechaliśmy też na miejsce katastrofy smoleńskiej. Nikt nad tymi zarastającymi trawą szczątkami nie wspomniał słowem o polityce.

Ludzie
- Nie spotkaliśmy żadnych, najmniejszych objawów agresji ze strony ludzi - mówi Grzegorz Żochowski. - Po małym wypadku dwóch motocykli, Ukraińcy naprawili nam je w nocy, żebyśmy nie musieli przerywać rajdu. Spotykanym ludziom zawdzięczamy, że żadna maszyna nie wróciła na lawecie, którą ze sobą zabraliśmy. My też wytrzymaliśmy: rajd daje taki skok adrenaliny, że nie czuliśmy zmęczenia.

Trasa była zaplanowana szczegółowo. Żeby zdążyć dojechać na czas do miejsc pamięci, gdzie czekali miejscowi Polacy, trzeba było jechać dziennie 500-600 km, bez względu na pogodę. Na miejscu zawsze okazywało się, że warto pilnować czasu. W odwiedzanych miejscowościach zwykły dzień zamieniał się w święto. Na motocyklistów czekali wystrojeni rodacy, z kołaczami na powitanie, przyjęciem i występami artystycznymi. Na ogół nocowano w miasteczku namiotowym, ale czasem gospodarze zapraszali do szkoły, na plebanię, nawet do pałacu biskupiego. Niezapomniany był nocleg w ruinach twierdzy w Kamieńcu Podolskim, znanym z "Pana Wołodyjowskiego".

- Rajd odbywał się 11. raz i organizatorzy starają się trafiać w te same miejsca, bo ludzie z trasy cały rok na nas czekają. To są spotkania wstrząsające. Wszystkich ściska za gardło, gdy staruszka klęka przed motocyklem i całuje polską flagę. Oni tak tęsknią za wszystkim, co polskie. W Brańsku widzieliśmy kościół, gdzie na polskie msze co niedziela przybywają ludzie z odległości 40 km. Cieszyliśmy się, że mogliśmy zawieźć tym ludziom dwa busy książek, zabawek, słodyczy. Mieliśmy też książki po rosyjsku, dla rosyjskich dzieci.

Kłopoty zdarzały się jedynie ze strony służb mundurowych. Bywało, że Polaków, wg prowincjonalnych ukraińskich czy rosyjskich wyobrażeń uznawanych za bogaczy, traktowano jak bankomat. Łapówki się tam daje i bierze bez skrępowania. Jeden z milicjantów nawet poprosił o... wymianę zagarniętych złotówek na dolary...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki