Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyszli z piekła silniejsi, teraz pomagają innym. Ludzie, którzy podnieśli się z upadku

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
123RF
Byli na życiowym zakręcie, ale wyszli na prostą. Twardsi, silniejsi. Dzisiaj mówią, że głupio by było, gdyby to wszystko, przez co przeszli, poszło na marne.

Daniel Dziewit, 49 lat, dziennikarz, pilot wycieczek zagranicznych, szkoleniowiec. Pracował w radiu, krótko współpracował z TVP. Był wydawcą i redaktorem naczelnym w lokalnych mediach, prowadził firmę szkoleniowo-doradczą. Pięć lat temu wydał książkę „Przeliczeni - tajemnice galerii handlowych”, opisał w niej mechanizmy niszczenia najemców w wielkich centrach handlowych. Sam był „galernikiem”, słuchał ludzi. Przyglądał się, w jaki sposób system retail doprowadza ich do ucieczek z kraju, depresji i samobójstw.

- Sam w dwóch galeriach handlowych miałem swoje salony fryzjerskie. Wysokiej klasy, zatrudniałem świetnych pracowników - opowiada. Polityka wielkich centrów handlowych w stosunku do najemców doprowadziła go do bankructwa. Musiał zamknąć jeden z zakładów. 10 grudnia 2014 roku zwolnił pracowników, sprzedał swoją kawalerkę, żeby wypłacić ludziom pensje. Był na finansowym dnie: komornik pozajmował mu konta bankowe, tracił grunt pod nogami. Zamknął drugi salon.

Miewał różne momenty, czasami cholernie trudne. Targało nim poczucie krzywdy, ale nie użalał się nad sobą. To, jak mówi, pierwszy krok do depresji. - Kolega powiedział mi kiedyś, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. Miałem określony system wartości i chyba to pozwoliło mi poradzić sobie z tym kryzysem. Jednocześnie byłem przekonany, że muszę podzielić się swoimi doświadczeniami, że muszę ostrzec innych. Potraktowałem to jako rodzaj misji - tłumaczy. - Dokładnie 18 lat temu wypiłem ostatnią puszkę piwa. Nie złamało mnie bankructwo. Nie biorę psychotropów, środków nasennych, biorę życie na trzeźwo. To nie jest łatwe, ale możliwe. To pozwala myśleć, szukać rozwiązań, a nie węzłów. Pozwala na pomaganie innym w kryzysie - dodaje.

Założył Ogólnopolskie Stowarzyszenie Ochrony Najemców w Galeriach Handlowych, potem bloga - dostawał tysiące mejli od ludzi, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak on, albo zamierzali inwestować w centrach handlowych. Wre-szcie wydał książkę.

- Nie chodziło o jakiś biznesowy, książkowy sukces, ale o wyjaśnienie pewnych mechanizmów, które niszczą ludzi, właściwie całe rodziny - opowiada.

Na swoim biznesowym doświadczeniu, które skończyło się komornikiem, zbudował niejako swoje nowe życie. Wydał kolejną książkę „Franczyza - fakty i mity”, nominowaną do tytułu Książki Roku 2019 w kategorii „Biznes i ekonomia” w konkursie organizowanym przez Dziennik Gazetę Prawną. Tym razem zajął się firmami wprowadzających w błąd inwestorów, którzy nierzadko potem uciekli z kraju przed licytacjami, komornikami i windykacjami. Problemem zajęli się prawnicy w Ministerstwie Sprawiedliwości. Teraz wydaje: „Kiedy odchodzą…”. To rozmowy z bliskimi tych, którzy popełnili samobójstwo - znał osobiście kilka takich osób.

- Kiedy patrzę na to, co dzieje się dzisiaj, myślę, że powinniśmy zachować spokój. Nie poddawać się, nie zamartwiać. Będziemy pewnie wolniej, dłużej, z większym wysiłkiem odbudowywać naszą rzeczywistość, ale w końcu nam się to uda. W moim przypadku na rozpaczy, tragedii coś wyrosło - wzrusza ramionami. - To jest czas dla ludzi odpornych psychicznie, zdystansowanych. Trudny zakręt, ale do przejścia. Dla mnie kluczem jest praca nad sobą. Jeśli przejdę kolejny zakręt, to znów wyjdę na prostą, ale bez pracy nad sobą nic nie zrobię. Tej najtrudniejszej roboty nikt za mnie nie wykona. Mam wybór: albo załamać ręce, albo szukać rozwiązań - dodaje.

Takich historii jest naprawdę wiele. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Anmol Rodriguez miała zaledwie dwa miesiące, kiedy ojciec oblał ją kwasem. Był niezadowolony, że żona urodziła mu córeczkę. Wylał na dziecko żrącą ciecz, kiedy matka karmiła je piersią. Ona przeżyła, jej mama zmarła w wyniku rozległych obrażeń. W szpitalu lekarze zajmowali się nią przez pięć lat. Później trafiła do sierocińca. Nie widzi na lewe oko, jej twarz jest oszpecona.

- Kocham moje życie takim, jakie jest - mówi dzisiaj.

Historię Anmol Rodriguez opisał Daily Mail. 23-letnia obecnie kobieta mieszka w Bombaju. Nie poddaje się. Jest tancerką salsy, projektuje ubrania, założyła fundację Acid Survivor Sahas, która wspiera kobiety oszpecone po oblaniu kwasem. Do tej pory pomogła dwudziestu takim osobom w znalezieniu pracy. Sama powtarza, że jest szczęśliwa.

- Ani razu nie poczułam, że jestem inna. Może jest to spowodowane tym, że odkąd pamiętam, mam tylko jedno oko i pomarszczoną skórę - powiedziała w rozmowie z Daily Mail.

Codzienność Rodriguez bywała trudna. O ile dzieci w sierocińcu po pewnym czasie przyzwyczajały się do jej wyglądu, to w szkole nie potrafiła nawiązać przyjaźni.

- Żałuję, że moja mama nie żyje. Zawdzięczam sierocińcowi ukształtowanie mojego życia, ale tęsknię za matczyną miłością. Chciałabym mieć przyjaciela, który kochałby mnie bezwarunkowo - przyznała kobieta.

Teraz Anmol Rodriguez mieszka sama, tworzy scenografię do spektakli. Pieniądze przeznacza na działalność fundacji oraz na ubrania. Swoje stylizacje pokazuje na Instagramie, na którym obserwuje ją już 118 tys. użytkowników.

Psycholodzy mówią tak: na pewne sytuacje nie mamy wpływu. Dopadają nas przeróżne nieszczęścia, traumy, kataklizmy, często niezależnie od tego, co robimy. Mamy jednak wpływ na to, jak sobie z tymi ekstremalnymi sytuacjami radzimy. Bo trudności, wbrew wszystkiemu, mogą nas wzmocnić.

Ewa Marczyńska, czterdziestolatka, szczupła, wysoka, zadbana. Tworzyli z mężem idealną parę: oboje robili kariery zawodowe, mieli dom, dwójkę udanych dzieciaków i grupę sprawdzonych znajomych.

- Należeliśmy do tak zwanej elity towarzyskiej. Kolacje w najlepszych restauracjach, wakacje na Dominikanie, spotkana z przyjaciółkami w salonach piękności - opowiada.

Zaczęło się banalnie: od jakichś dziwnych telefonów, które Łukasz, jej mąż odbierał po kryjomu, od późniejszych powrotów do domu.

- Czytał wiadomości w telefonie i się uśmiechał, kiedy pytałam, od kogo dostał esemesa, odpowiadał wymijająco. Wydawał mi się jakiś nieobecny, powoli zaczęliśmy się od siebie oddalać - odgarnia włosy z czoła i zapala papierosa.

To nie trwało dzień czy dwa - całe tygodnie. Coraz mniej ze sobą rozmawiali, coraz mniej spędzali ze sobą czasu. Kiedy pytała, co się dzieje, co się z nimi dzieje, udawał zdziwionego. „A co się ma niby dziać?” - wzruszał ramionami. Były dziesiątki wymówek, że ma za dużo pracy, że jest zmęczony, że nie chce mu się wychodzić.

- Wreszcie podczas kolacji powiedział, że chce rozwodu - mówi Ewa. Miał romans z dużo młodszą kobietą. Od ponad dwóch lat.

Rozwód, podział majątku i opieki nad dziećmi. Zostawił jej dom. - To był dla mnie koniec świata, nie mogłam sobie z tym poradzić - zaciąga się mocno. Nie widziała powodu, żeby wstawać z łóżka, jej firmą kierował zaufany kolega, dziećmi całymi dniami zajmowały się opiekunki, bo ona pierwszą lampkę wina nalewała sobie jeszcze przed 9.00. Nie dbała o siebie, nie odbierała telefonów.

- Szukałam winy w sobie, myślałam, że może ze mną jest coś nie tak, skoro wybrał inną kobietę. Wstydziłam się, bo przecież nam się nie udało, a mieliśmy wszystko - opowiada.

Z badań amerykańskiej psycholog Judith S. Wallerstein, która zainteresowała się tematem rozwodów i życia po rozwodzie, wynika, że co trzecia kobieta i co czwarty mężczyzna uznają rzeczywistość porozwo-dową za smutną i bez satysfakcji. Jest jednak coś jeszcze - bliscy, którzy często nie rozumieją powodów rozstania. Z Ewą było podobnie.

- Nikt nie rozumiał, co się stało: rodzina, znajomi. Byliśmy przecież idealnym małżeństwem, mnie też się tak długo wydawało. Musiałam odpowiadać na dziesiątki pytań, które mnie coraz bardziej kołowały, także dlatego wyłączyłam telefon. Nie miałam ochoty na kontakt ze światem - opowiada.

Przebudzenie przyszło po kilku miesiącach: zobaczyła zapłakane dzieci, które po raz kolejny wchodziły do jej pokoju i znowu widziały ją w łóżku. Przyjaciółka namówiła ją na wizytę u psychologa, tych wizyt było kilka. Zrozumiała, że tonąc, pociąga za sobą całą rodzinę. Zrozumiała, że nie może za wszystko się obwiniać.

- Jest dobrze - uśmiecha się. Pracuje, dba o dom i siebie. Jest silniejsza, mówi, że dzisiaj już wie, co jest w życiu najważniejsze - na pewno nie pozory. Uczy się języka hiszpańskiego, jest wolontariuszką w schronisku dla psów. Znowu ma poczucie własnej wartości, ma też marzenia.

Ewa Błaszczyk dwadzieścia lat temu znana była głównie z serialu „Zmiennicy”. 2 lutego 2000 roku zmarł nagle jej mąż - Jacek Janczarski. Miał tętniaka. Aktorka została sama z sześcioletnimi córkami-bliźniaczkami Manią i Olą. Trzy miesiące po śmierci męża, Ola zakrztusiła się tabletką, którą jej podała. Doszło do niedotlenienia mózgu, od tamtej pory dziewczynka jest w śpiączce, wymaga stałej opieki. Błaszczyk postanowiła walczyć. W 2002 roku razem z księdzem Wojciechem Drozdowiczem założyła fundację „Akogo?”, działającą na rzecz dzieci wymagających rehabilitacji po ciężkich urazach neurologicznych oraz ich rodzin. Fundacja wybudowała klinikę „Budzik”, dla dzieci po ciężkich urazach mózgu. Personel medyczny zdołał już wybudzić ze śpiączki kilkanaścioro dzieci.

Aktorka przez lata próbowała pogodzić się z tym, że jej dziecko nie jest w pełni zdrowe, przed załamaniem ratowały ją spektakle i córka Mania.

- Staram się nadać temu sens, bo inaczej bym oszalała. Najpierw zadałam sobie pytanie, czy nadal chcę żyć? Odpowiedź była błyskawiczna: przecież jest Mania, nie masz wyboru. Przecież jest Ola, ona cię potrzebuje - opowiadała w jednym z wywiadów.

Bardzo dużo pracuje. Mówi, że nie warto zatruwać sobie życia zmartwieniami.

- Ja siebie tym losem nie truję. Gdy rano wstaję, a przytłaczają mnie złe myśli, czyszczę je. Wystarczy, że otworzę kalendarz, w którym godzina po godzinie mam rozpisane zadania i okazuje się, że nie mam czasu na zły dzień - tak tłumaczyła. I dodała: - Warto sobie zdać sprawę z tego, jak kruche jest nasze życie, jak w ułamku sekundy może się przekręcić i wtedy wszystko zaczynasz cenić - miłą chwilę, dobrego człowieka.

To bardzo ważne, o czym mówi Ewa Błaszczyk: warto nadać jakiś sens temu, co nam się przytrafia. Przekuć nasze nieszczęście w coś pozytywnego, wartościowego, bo wtedy nam także jest łatwiej.

Agnieszka Kaługa, polonistka i psycholożka, krótko po studiach wyszła za mąż i zaszła w ciążę. Jej córka Martynka urodziła się jako wcześniak. Zmarła po 10 dniach. Po tej tragedii Agnieszka Kaługa założyła Stowarzyszenie dla Rodziców po Stracie Dziecka „Dlaczego”. Jedenaście lat temu dołączyła do „Motylego Wolontariatu” Hospicjum Palium.

- Jest społeczne oczekiwanie, że po śmierci dziecka jednak ruszysz do przodu, weźmiesz się w garść - mówiła w rozmowie z „Gazetą Pomorską”. - A ze mną po ośmiu miesiącach było coraz gorzej.

Potrafiła rano usiąść w fotelu, a po południu stwierdzić, że ciągle siedzi w piżamie i jeszcze nie zjadła śniadania. Ale, jak mówi, czasami ludzie stają się aniołami, wcale o tym nie wiedząc. Zadzwoniła do niej prodziekan z uczelni. Zapytała, dlaczego taka świetna studentka jeszcze nie obroniła magisterki. Po dwóch tygodniach była po obronie. Zrobiła kurs prawa jazdy. A kiedy podczas kolejnego egzaminu znowu zgasł silnik samochodu, w nerwach wyrzuciła z siebie wszystkie nieszczęścia, które ją spotkały. Egzaminator powiedział wtedy, że zdążył pochować dwóch synów.

Stowarzyszenie „Dlaczego” powstało, jak mówiła naszym dziennikarzom, z jej niezgody na samotność.

- Bo po stracie zostajemy sami. Jest rodzina, przyjaciele, ale czasami boją się do nas podejść, zadzwonić. Potrzebowałam kogoś, kto do mnie przyjedzie, żeby ugotować razem obiad. Pójść razem na zakupy albo do kina. Bo co można robić po śmierci dziecka? Ile czasu spędzać w fotelu? - opowiadała.

Odwożąc syna do szkoły, codziennie mijała poznańskie hospicjum. Zastanawiała się, czy mogłaby pomóc ludziom, którzy tam trafiają.

- Czułam, że mogę tam zrobić coś dobrego. Trochę się bałam, jak zareagują na ten pomysł moi bliscy, czy nie pomyślą, że skoro straciłam Martynkę, założyłam stowarzyszenie dla rodziców po stracie, to mam jakieś zaburzenia związane ze śmiercią? - wspominała.

Po pierwszej wizycie w hospicjum wróciła do domu, usiadła na podłodze w przedpokoju i zastanawiała się, jak po tych doświadczeniach ugotować obiad czy posprzątać. Jak normalnie żyć, kiedy wiadomo, że w hospicjum umiera właśnie człowiek, z którym szczerze rozmawiała. Tak powstał internetowy blog „Zor-kownia”, który stał się hospicyjną myśloodsiewnią. Zdobyła nagrody dla najlepszego bloga roku 2011 w trzech kategoriach: wyróżnienie główne, blogi literackie, blog blogerów. W 2014 roku wydała książkę - zapis bloga o takim samym tytule, potem w serii „Poczytajki Pomagajki” opowieść dla dzieci pt. „Chorowi-tek”.

Podczas spotkania z naszym dziennikarzem opowiadała, że w granicznych momentach życia wykuwa się nasze człowieczeństwo. To, kim jesteśmy. Ludzie, którzy nie doświadczyli czarnej dziury śmierci, korzystają z luksusu beztroski. Ale tacy jak ona, stracili już naiwną radość życia. I żeby do niej dojść, muszą obejść cały świat. Zwykłym ludziom wystarczy do tego jeden krok.

Marta tę naiwną radość życia straciła prawie 20 lat temu. Świetnie im się wiodło: prowadziła z mężem ogromną hurtownię, budowali dom, urodziła im się córeczka.

- Mieszkaliśmy jeszcze w mieszkaniu moich rodziców w wielkim betonowym bloku, ale codziennie biegaliśmy na budowę. Nie mogliśmy się nacieszyć tym, że za chwilę wprowadzimy się do naszych własnych czterech ścian, że będziemy mieć podwórko - wspomina. Mieli masę znajomych: towarzyscy, otwarci, cieszyli się także sympatią klientów.

- Pierwsze tąpniecie nastąpiło w 2001 roku, kiedy na rynku pojawiły się wielkie supermarkety. Z naszej hurtowni towar brały małe osiedlowe sklepiki, które z czasem zaczęły mieć kłopoty - wspomina kobieta.

Zdążyli się wprowadzić do nowego domu, pomieszkać w nim kilka miesięcy.

- I wtedy zaczęło się piekło. Małe sklepy, jeden po drugim, zaczęły upadać, nie płacąc nam za zakupiony u nas towar. My z kolei nie mogliśmy płacić naszym dostawcom. Zamknięte koło - wzdycha.

Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Stracili hurtownię, mieli zajęte wszystkie konta bankowe, mogli stracić dom. Zaczęło brakować pieniędzy na chleb. Znajomi przyjeżdżali do nich częściej niż zwykle, tylko po to, żeby po drodze zrobić im zakupy. Nie chcieli pożyczać pieniędzy, wiedzieli, że nie będą mieli z czego oddać, więc przyjaciele postanowili zadbać przynajmniej o ich lodówkę.

- Musiałam wydzielać jedzenie tak, żeby starczyło dla córki. Miała 9 lat, chodziła do szkoły, nie mogła chodzić głodna - opowiada. Nie pamięta, ile nocy przepłakała. Wyprzedała z domu wszystko, co się dało, zastawiła wszystkie pamiątki po mamie. Po roku stracili dom. Bank wystawił go na licytację. Przeprowadzili się do małego mieszkanka, którego użyczyła im znajoma. Pracowali na czarno, bo na ich kontach wciąż „siedział” komornik, próbowali jakoś wyjść na prostą. Udało się. Spłacili długi i zaczęli ze znajomymi prowadzić dwa małe sklepy osiedlowe, bo znali się na handlu. Dobrze im szło - do 2008 roku. Kiedy przyszedł wielki kryzys, po raz drugi stracili wszystko.

- Nie mogłam uwierzyć, że nas to spotyka, załamaliśmy się - nie ukrywa. - Ale musieliśmy żyć dalej, wychować dziecko. Nie było czasu na mazgajstwo. Myślę sobie, że człowiek chce po prostu przeżyć: kupić chleb, opłacić mieszkanie. Walczy, ta wola walki rodzi się każdego dnia na nowo - dodaje.

Po raz drugi odbili się od dna. Pracują, wynajmują spore mieszkanie, dwa lata temu wyprawili córce wesele. Znajomi wciąż do nich przychodzą, bo prowadzą tak zwany otwarty dom. Wszyscy wiedzą, że można u nich szukać pomocy, albo po prostu przyjść i się wypłakać.

- Przetrwaliśmy, bo byliśmy z mężem razem. I te traumatyczne przejścia mocno scementowały nasz związek, dzisiaj wiemy, że w każdej sytuacji możemy na siebie liczyć. Pomagamy innym, na ile tylko możemy, bo wiemy, że taka pomoc bywa bezcenna i że wszystko może się zdarzyć: jutro, pojutrze, to my możemy być w potrzebie - tłumaczy Marta. Zamyśla się na chwilę i dodaje: - Wiesz, te nieszczęścia, przez które przeszła nasza rodzina, nauczyły nas jeszcze jednej rzeczy: wiemy, że zawsze sobie poradzimy, że nie ma sytuacji bez wyjścia.

Współpraca: Roman Laudański

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wyszli z piekła silniejsi, teraz pomagają innym. Ludzie, którzy podnieśli się z upadku - Portal i.pl

Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki