Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyrok na życie

Aldona Rusinek
"Ja się nie dam" - postanowiła 14 lat temu Teresa Samsel. Pomaga jej w tym rehabilitantka Ewa Matysiak
"Ja się nie dam" - postanowiła 14 lat temu Teresa Samsel. Pomaga jej w tym rehabilitantka Ewa Matysiak A. Rusinek
"Moja mama umierała na raka. Umierała kilka miesięcy. O chorobie lekarz poinformował ją jednym zdaniem: "Pani ma raka" - powiedział i wyszedł z sali na której leżała. Pewnie nawet nie zauważył przerażenia, które mama wtedy miała wymalowane na twarzy. Do dziś trudno mi wybaczyć lekarzowi tę brutalność. Onkolodzy, ale także inni lekarze, leczący ludzi na ciężkie, nieuleczalne choroby, są często zwolennikami ujawniania pełnej diagnozy i informowania pacjenta o jego beznadziejnym stanie. Nawet jeśli pacjent, trzymający się kurczowo życia, nie chce znać prawdy, nawet jeśli o jej nieujawnianie prosi rodzina. Statystyki podają, ile to ludzi chorych na nowotwory po ujawnieniu pełnej diagnozy przestało bać się słowa rak. Nie podają jednak, ilu załamała metoda brutalnego informowania. Ilu zabrakło po ostatecznej diagnozie sił do walki. (...) Moim zdaniem, najlepsze efekty leczenia uzyskuje się nie poprzez informowanie pacjenta o diagnozie, ale poprzez wiarę lekarza w jego wyleczenie, wiarę do końca podtrzymywaną także w chorym. Bo wiara jednak czyni cuda. Dlatego powinnością lekarza jest pacjentowi, nawet umierającemu, tej wiary nie odbierać. Bo zadaniem lekarza jest niesienie pomocy, a nie ferowanie wyroków" - napisała w liście do naszej redakcji czytelniczka z Ostrołęki.

Żyć z nadzieją, umierać świadomie

O współodpowiedzialności lekarzy za spokojne i godne umieranie, za siłę w walce z nieuleczalną chorobą, rozmawialiśmy z ludźmi, którzy przeżyli diagnozę nieuleczalnej lub nagłej, groźnej choroby. Ale nie dopuszczali nawet myśli o śmierci. Budowali w sobie radość i wiarę w życie. Sami, z pomocą lekarzy i bliskich. Bez tej wiary by nie przetrwali.

Teresa Samsel 14 lat temu dowiedziała się, że ma raka piersi. Diagnoza była szokiem nie tylko dla niej, ale i dla lekarza, który był przekonany, że to tylko mały guzek - może dlatego, że wcześniej już miała wyłuskiwany taki guzek z piersi. Tym razem okazało się, że to nowotwór, na szczęście łagodnie złośliwy.
- Diagnozę przeżyłam bardzo ciężko, ale od razu powiedziałam sobie: nie ze mną taki numer, ja się nie dam. Dwa tygodnie później byłam już po operacji w Centrum Onkologii w Białymstoku. Lekarz po operacji powiedział bez ogródek: "Teraz wszystko zależy od pani i od Pana Boga. Nie może się pani poddać, za wszelką cenę musi pani chcieć żyć". I ja bardzo tego pragnę, cały czas. To jest moja siła - mówi Teresa Samsel.
Lekarz cały czas podczas kilkumiesięcznej pooperacyjnej terapii rzetelnie ją informował na temat stadiów choroby, działania chemioterapii, efektów leczenia.
- Ale nigdy nie odbierał mi nadziei. Zapewniał, że wiarą w wyzdrowienie, z pomocą bliskich, mogę zwalczyć chorobę. Że w chorobie nowotworowej nie można się załamać. To było dla mnie bardzo ważne. Chociaż, nawet gdyby mi powiedział, że mam przed sobą rok życia, nie uwierzyłabym, nie poddałabym się, bo jestem bardzo silna psychicznie. Ale nie każdy pacjent potrafi znieść prawdę. Znam kobiety, które załamały się po informacji, że mają raka. Wiem, że wśród lekarzy panuje przekonanie, że pacjentowi trzeba mówić prawdę. Nie jestem pewna, czy to jest dobra metoda. Nie dla wszystkich na pewno.

Annę D. choroba dopadła nagle. - Na imprezie, w 18. urodziny mego syna dopadł mnie ból głowy tak silny, że zasłabłam. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Kiedy nie ustępował, mąż po cichutku, by nie psuć gościom zabawy, zawiózł mnie do szpitala. Młody lekarz na izbie przyjęć zrobił podstawowe badania, przepisał leki przeciwbólowe i kazał wracać do domu. Następnego dnia ból jednak nie ustępował. Znów znalazłam się w szpitalu. Tym razem lekarka z izby przyjęć kazała zrobić punkcję. Od razu stwierdziła wylew. Nieżyjący już od kilku lat doktor Włodkowski natychmiast zapakował mnie w karetkę i wysłał do szpitala do Warszawy, na ul. Barską. U nas wówczas nie było nawet tomografu. Tomografia komputerowa na Barskiej jednak niczego nie wykazała. Przewieziono mnie do innego szpitala, gdzie dopiero bardzo bolesne badanie, arteriografia, wykazało tętniaka mózgu. Diagnoza była okrutna, ale nie pytałam lekarzy, czy oznacza zagrożenie dla życia. W ogóle nie przyszło mi to do głowy. A żaden z lekarzy, na szczęście nie uprzedził mnie, że operacja mózgu, której natychmiast musiałam się poddać może być groźna. To miało wielkie znaczenie, bo gdyby lekarz zasugerował mi choćby najmniejsze ryzyko, nie dałabym sobie, mimo całej mojej wiary w życie, rady. Siedem lat temu uświadomiłam sobie, że nie jestem histeryczką. Że potrafię dzielnie przyjąć wyroki losu. Ale nigdy nie życzyłabym sobie, żeby lekarz "uczciwie" uprzedzał mnie w jakiejkolwiek chorobie o ryzyku. Nie znalazłabym wtedy w sobie siły i wiary - mówi Anna.

Andrzej K. siedem lat temu przeżył rozległy zawał. Po rekonwalescencji lekarze powiedzieli, że konieczna jest operacja - wszczepienie bajpasów.
- Trudno było mi się zdecydować. Ale doktor postawił sprawę jasno: albo operacja, albo chodzenie o kulach. Ta na pozór brutalna prawda pomogła mi podjąć decyzję. Otrzymałem w prezencie siedem kolejnych lat życia, dzięki czemu nabrałem zaufania do swoich lekarzy. Takie zaufanie jest warunkiem efektywnego leczenia. Zatem teraz, kiedy mi powiedziano, że potrzebna jest kolejna operacja, bo bajpasy się zużyły, nie wahałem się ani chwili. Zwłaszcza że lekarze dawali szansę na kolejne kilka lat. To bardzo ważne dla pacjenta, gdy lekarz daje szansę, choć przecież i on, i ja zdajemy sobie sprawę, że żyję w stanie ciągłego ryzyka. Ale ważne jest dla mnie, gdy lekarz podtrzymuje mnie w przekonaniu, że jeżeli zadbam o siebie, wszystko będzie dobrze. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł odebrać mi tę nadzieję. I żaden z moich lekarzy - leczyłem się w Warszawie i Aninie - nigdy tego się nie dopuścił - mówi chory od lat na serce Andrzej K.

Zofia ma dzisiaj 55 lat. Według diagnozy lekarza od 17 lat nie powinna żyć.
- W 1987 roku wymacałam sobie mały guzek na piersi. Nie myślałam, że to coś groźnego, ale badania wykazały nieubłaganie: rak. To był wstrząs. Pierwsze pytanie - dlaczego ja? Ale potem od razu drugie, bardziej trzeźwe: a dlaczego nie? Przeszłam operację, a potem radioterapię. Czułam się zupełnie nieźle. Półtora roku później miałam usuwany woreczek żółciowy. Podczas tego zabiegu stwierdzono przerzuty nowotworowe na wątrobę. Lekarze orzekli, że mam przed sobą trzy miesiące życia. To było jak wyrok. W pierwszej chwili zupełnie się załamałam. Ale z pomocą męża i córek starałam się z tą ostatecznością pogodzić. Odliczałam dzień po dniu, myśląc o śmierci. To był straszny okres. Minęły jednak trzy miesiące, a ja żyłam nadal! Poprosiłam więc: Panie Boże, daj jeszcze z rok życia. A po roku w modlitwie znów ośmieliłam się poprosić: daj jeszcze trochę Panie Boże. I tak żyję już 17 lat. Co prawda wciąż w strachu. Najmniejszy ból wywołuje lęk: może to już? Ale staram się tym lękom nadmiernie nie poddawać. Pamiętam, pomógł mi taki reportaż telewizyjny o dzieciach chorych na raka. Pomyślałam sobie, że to jest dopiero tragedia - dzieci, bezbronne, które nic nie rozumieją. I ci zrozpaczeni rodzice. A ja przynajmniej mogę z całą świadomością stawiać czoła chorobie.

Krystyna Chełchowska od dziewięciu lat w rocznicę operacji raka piersi wznosi bezalkoholowy toast: za następne 30 lat!
- Nie przeżyłam szoku, kiedy lekarz w Olsztynie, u nas w Ostrołęce nie było jeszcze wtedy poradni onkologicznej, stwierdził: to rak. Może dlatego, że bardzo dokładnie wyjaśnił mi wszystko na temat choroby. I zrobił to z wielką pogodą ducha, dodając mi każdym słowem otuchy. Pomyślałam sobie wtedy - cóż, rak jak grypa, trzeba go przeżyć. I z tą myślą żyję z dnia na dzień. Gdybym jednak znalazła się w sytuacji beznadziejnej, chciałabym wiedzieć, ile życia mi zostało. Wiedziałabym na pewno jak ten czas wykorzystać. Ale myślę, że większość chorych ludzi nie chce znać pełnej diagnozy, a tym bardziej ostatecznych terminów, o których przecież żaden lekarz nie może przesądzać. Jednak każdemu choremu należy się rzetelna informacja o chorobie na którą cierpi, ale przekazana w taki sposób, by nie odbierała nadziei - mówi jedna z ostrołęckich Amazonek.

Prawda buduje zaufanie

Do jakiego stopnia zatem posunięta może być szczerość w lekarskiej diagnozie? Co wyznacza granicę odpowiedzialności za słowo, które - jak napisała nasza czytelniczka - może też zabić?

Włodzimierz Kucharski, kierownik poradni onkologicznej w Ostrołęce uważa, że na pewno nie można kłamać.
- Wszelkie kłamstwo podważa zaufanie pacjenta do lekarza - uważa. - Jednak powiedzenie całej prawdy w przypadku chorób nieuleczalnych, zwłaszcza zaś w stanach krytycznych jest dla lekarza bardzo trudną sprawą. Sposób przekazywania złych wiadomości można porównać do podawania silnie działającego lekarstwa - dawkować więc trzeba informacje umiejętnie i przewidywać skutki uboczne. Trzeba zawsze uwzględniać stan wiedzy pacjenta na temat choroby, w którą popadł i jego odporność psychiczną. Na temat chorób nowotworowych krążą wśród pacjentów różne obiegowe opinie - np. że rak się boi noża, co jest z gruntu błędne. Łatwiej jest rozmawiać z pacjentem, którego prowadzi się od początku. Wtedy jest się w stałym kontakcie z nim, z rodziną. Ustawa o opiece zdrowotnej zakłada, że pacjent ma prawo znać prawdę o swojej chorobie. Ale ludzie chorzy na raka nie są najczęściej dociekliwi. Nie chcą znać prawdy. Przeważnie więc informujemy o stadiach choroby najbliższą rodzinę, wskazaną do udzielania informacji przez pacjenta. Kiedy prowadzę pacjenta od początku, stopniowo razem poznajemy problem. Wtedy i mnie, i jemu łatwiej jest przyjąć prawdę o chorobie nowotworowej. Zdarzają się natomiast bardzo trudne sytuacje, gdy człowiek leczył się na co innego, a w efekcie trafił do onkologa i nagle dowiaduje się, że ma raka. Wtedy na lekarza onkologa spada ciężar powiedzenia smutnej prawdy, choć przecież, jak się mówi - rak to nie wyrok.
Doktor Kucharski przyznaje, że zdarza mu się powiedzieć - ale rodzinie, nie pacjentowi - że choremu zostały tygodnie czy miesiące życie.
- Pacjentowi takich rzeczy się nie mówi. Chyba, że się lekarzowi wymknie. Albo trzeba takiej informacji użyć jako argumentu do podjęcia decyzji o operacji. Czasami jesteśmy zmuszeni zastosować taką metodę wstrząsową - uważa doktor Kucharski. - Nie powinno się jednak mówić o tym pacjentowi w biegu, choć przyznaję, że czasami lekarz także się nie kontroluje - dodaje doktor Kucharski.
Ale zdarzają się także sytuacje, choć rzadkie, że pacjent domaga się pełnej prawdy. Chce wiedzieć, ile życia mu pozostało, bo chce uporządkować sprawy rodzinne, majątkowe, chce pogodzić się z bliskimi czy z Bogiem. Potrzebuje czasu i pełnej świadomości do uregulowania "ziemskich rachunków". Niektórzy ludzie chcą umierać świadomie i z godnością.
- Lekarz nigdy nie powinien mówić, że nie ma już nadziei, że nic nie można zrobić. Ale także nie może poklepywać pacjenta po ramieniu z pustym pocieszeniem: będzie dobrze. W każdej z tych sytuacji traci się bowiem zaufanie pacjenta - mówi doktor Kucharski. - Trzeba go rzetelnie informować o chorobie, zarówno o możliwościach leczenia jak i zagrożeniach. Wszystkich pacjentów staram się zawsze przekonać, że postęp medycyny sprawia, że choroba nowotworowa nie prowadzi natychmiast do śmierci.

Ewa Matysiak od siedmiu lat rehabilituje kobiety chore na raka piersi.
- Mam kontakt z pacjentkami tuż po operacji. Są wtedy bardzo wystraszone i niepewne jutra. Strach jest tym większy, im mniejsza świadomość kobiety na temat choroby. Ale boją się wszystkie. Dopiero na wspólnych spotkaniach i z pomocą rodziny, co bardzo ważne, z czasem nabierają nadziei. Próbują się jak najwięcej dowiedzieć o nowotworach, o szansie na życie. O śmierci w ogóle nie chcą rozmawiać. Odsuwają tę myśl daleko od siebie. Dlatego nigdy nie odważyłabym się, choć znam zawsze wyniki badań pacjentek i niektóre mnie samą przygnębiają, odebrać którejkolwiek z tych kobiet nadzieję. One potrzebują wielkiej wiary, żeby żyć.

Doktor Andrzej Sawoni z Ostrowi Mazowieckiej, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej uważa, że obowiązkiem lekarza jest rzetelne informowanie pacjenta o stanie jego zdrowia.
- Jednakże informacja taka warunkowana jest indywidualnymi predyspozycjami psychicznymi pacjenta. Lekarz powinien wyczuwać, co może i powinien pacjentowi powiedzieć. Powinno się też chorych przygotowywać do sytuacji, jak się mówi beznadziejnych, ale w sposób na tyle umiejętny, by mimo wszystko nie odbierać im nadziei. Lekarz nie może zawyrokować: ma pan pół roku życia. Nie ma do tego prawa, bo nie ma tak potężnej wiedzy. I nawet kiedy jest przekonany o tym, że jego podopieczny nie przeżyje pół roku, pacjent o tym wiedzieć nie powinien. Chyba, że stanowczo domaga się "najgorszej prawdy".
Prawo poznania "najgorszej prawdy" przysługuje pacjentom w wielu krajach. Szeroko stosowane jest w USA, dyktowane czysto pragmatycznymi względami uporządkowania ziemskich spraw, zwłaszcza majątkowych. U nas, jak się okazuje, przyziemne kwestie są mniej istotne, zwłaszcza gdy nie ma większych majątków do podziału. Wciąż żywe natomiast pozostają, jak się okazuje, dylematy etyczne.
I podczas, gdy cała Polska żywo rozprawia o braku pieniędzy w służbie zdrowia, dla wielu chorych być może ważniejsza jest empatia i wrażliwość lekarzy, którzy trzymają ich przy życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki