Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Waldemar Pędzich: Wysiada żołądek, siadają mięśnie, pozostaje tylko głowa

Piotr Ossowski
Rozmowa z Waldemarem Pędzichem, naszym ultramaratończykiem o początkach jego kariery i o tym, co czuje człowiek po 16 godzinach biegu.

Piotr Ossowski: Startem w Mistrzostwach Polski w biegu 24-godzinnym w Łysych pożegnał się Pan z biegami ultradługimi...

Waldemar Pędzich: Pożegnałem się już wcześniej, w 2012 roku, brązowym medalem mistrzostw Europy w drużynie. Przebiegłem wtedy 216 kilometrów i to był mój, tak zakładałem, ostatni start w biegu 24-godzinnym. Niestety, w tym samym roku, w wypadku zginął mój trener, człowiek który namówił mnie do uprawiania na poważnie maratonu, Stanisław Dzięgielewski. Kiedy udało się w tym roku zorganizować mistrzostwa Polski u nas w powiecie, postanowiłem że pobiegnę jeszcze raz, żeby uczcić jego pamięć. Tym razem nie dla wyniku, nie dla siebie, te 24 godziny na trasie poświęcę człowiekowi, który namówił mnie do biegania, który pokierował całym moim życiem, bo nie byłbym dziś takim człowiekiem jakim jestem, gdyby nie bieganie.

Wróćmy zatem do początków. Jak to się zaczęło?

Od startu w Półmaratonie Kurpiowskim w Ostrołęce w 1980 roku. Przebiegłem ten dystans w godzinę i 18 minut. Wtedy prężnie działały w Polsce Ludowe Zespoły Sportowe, szef naszego LZS-u Stanisław Kurpiewski, zebrał około 10-osobową drużynę chłopaków na Maraton Warszawski, w swoim pierwszym starcie na tym dystansie osiągnąłem wynik w granicach 2 godziny 54 minuty. To był start bez żadnych przygotowań, wówczas wydawało mi się to naturalne, nic niezwykłego osiągnąć taki wynik. Dziś wiem, że to była jednak kwestia talentu, z marszu nie każdy może osiągnąć wynik poniżej trzech godzin. Pobiegłem jeszcze dwa razy maraton i powiedziałem sobie „dość”.

Nie skończył Pan jednak z bieganiem.

Wtedy właśnie pojawił się trener Stanisław Dzięgielewski, który zaczął mnie namawiać na regularne treningi. To był grudzień 1983 roku, trener zaproponował mi wyjazd na obóz w góry. Powiedziałem: mogę jechać, ale maratonów biegać nie będę. Spróbowałem, znam ten ból, nie chcę. Po tygodniu obozu okazało się, że to ja rozdaję tam karty, że jestem najlepszy. Pamiętam, że podczas tego obozu trener Dzięgielewski opowiadał nam o swoich sukcesach, jego rekord życiowy wynosił 2 godziny 31 minut, pomyślałem, że chciałbym kiedyś pobiec na takim poziomie, choć wydawało mi się to wtedy nieosiągalne. Zaledwie cztery miesiące później przebiegłem maraton w 2 godziny i 28 minut! Wtedy już zacząłem startować regularnie, mój najlepszy wynik to 2 godziny i 21 minut, do dziś nie poprawiony przez żadnego biegacza z powiatu ostrołęckiego.

Potem była dłuższa przerwa...

Poznałem żonę. Poznaliśmy się przez bieganie. Mimo że byliśmy oboje stąd, z tego terenu, poznaliśmy się na obozie sportowym. W 1987 roku na świat przyszedł nasz syn. Trzeba było zatroszczyć się o rodzinę. Żeby ją utrzymać, wyjeżdżałem na Zachód do pracy, przez kilka ładnych lat. Kiedy nasza sytuacja materialna w miarę się ustabilizowała, coraz częściej myślałem o powrocie do biegania. Kiedy powiedziałem o tym żonie, odpowiedziała tylko: Nad czym się zastanawiasz?

To nie były już jednak maratony...

Początkowo nie myślałem ani o startach, ani o konkretnych dystansach, biegałem dla siebie. Gdzieś po roku chciałem jednak zacząć rywalizować, odezwała się we mnie dusza sportowca. Wiedziałem już jednak, że nie mam szans na poprawienie swoich osiągnięć w maratonie, postanowiłem wystartować w biegu na 100 km. Pobiegłem i w swoim pierwszym starcie osiągnąłem wynik 7 godzin i 8 minut zdobywając tytuł wicemistrza Polski.

100 km okazało się jednak za mało...

Koledzy namawiali mnie na start w biegu 24-godzinnym. Pomyślałem sobie: czy ja wyglądam na wariata, że mi coś takiego proponują? Ale jak w przysłowiu: gdzie diabeł nie może, babę pośle - nie tylko koledzy zaczęli mnie namawiać, ale i żona. No i pobiegłem pierwszą dobówkę w 2001 roku. Pojechałem z żoną, która bardzo mnie wspierała i mobilizowała; pojechałem nie do końca zdając sobie sprawę z tego czym jest bieg 24-godzinny. Po 16 godzinach modliłem się już tylko, żeby dotrwać i mówiłem do siebie: Waldek, co ty takiego złego zrobiłeś na tej ziemi, że musisz tak cierpieć? Postanowiłem sobie, że to mój pierwszy i ostatni start w takim biegu. Dotrwałem jednak i nabiegałem wtedy 223 km. W postanowieniu, że to koniec, długo Pan nie wytrzymał...

Już po kilku miesiącach wystartowałem w kolejnym biegu 24-godzinnym, w Holandii. Potem był rok przerwy i kolejne starty. Przełomowy moment nastąpił w 2007 roku. Wystartowałem wtedy w biegu 24-godzinnym w Kanadzie, na bardzo trudnej trasie, z podbiegami pokonałem 224 kilometry i wtedy, pierwszy raz w życiu, miałem po biegu 24-godzinnym niedosyt. Pamiętam, że jak wróciliśmy z kolegami do hotelu, powiedziałem im, że teraz chcę pobić rekord Polski i to tak, żeby złamać granicę 240 kilometrów. Powiedzieli tylko: Waldek, porąbało cię? Jesteśmy po takim ciężkim biegu, a ty teraz o rekordzie Polski? Idź spać... Ja już jednak miałem cel.

I zaczął go Pan konsekwentnie realizować.

Od początku roku. Pamiętam, wróciliśmy z żoną z Sylwestra, z 2007 na 2008 rok. Była piąta rano, żona poszła spać, ja włożyłem buty i poszedłem biegać... Przebiegłem wtedy 40 km. I tak było do czerwca, codziennie od 30 do 45 kilometrów na treningu, pod koniec wprowadziłem też dłuższe treningi, do 70 km. W tym okresie już zupełnie poświęciłem się treningom, wszystkie obowiązki domowe musiała wziąć na siebie żona.

Jak to jest jak biegnie się przez całą dobę. Co się wtedy czuje?

To co się dzieje z organizmem jak przychodzi kryzys, na przykład po 16 godzinach biegu, nie da się opisać. To po prostu ból, ból i jeszcze raz ból. Wysiada żołądek, siadają mięśnie, pozostaje tylko głowa. Tylko i wyłącznie od charakteru, od woli, zależy czy skończy się bieg.

Dziś bieganie jest coraz bardziej modne. Kiedy Pan osiągał największe sukcesy, tak nie było. Nie uchodził Pan w swoim środowisku za, najdelikatniej rzecz ujmując, dziwaka?

Pewnie tak. Nie raz widziałem zdziwienie kiedy biegałem, wprawdzie nie słyszałem bezpośrednio jakichś docinków, ale rzeczywiście to nie było coś na porządku dziennym. Choć jak zaczęły przychodzić sukcesy, ludzie też zaczęli to doceniać. Pamiętam, że kiedy jeździłem na Zachód do pracy, widziałem doskonale tę różnicę. Tam widok kogoś biegającego nikogo nie dziwił, u nas było to odbierane różnie. Opowiem anegdotę. Wadomo że wtedy była to nielegalna praca, często tam były naloty policji, która szukała polskich pracowników. Mojego pracodawcy, mimo że jeździłem tam od lat, nigdy to nie spotkało. Spytałem go kiedyś dlaczego? Czy sąsiedzi nie wiedzą, że ja jestem Polak? On mi odpowiedział: Wiedzą, ale ty jesteś inny. Oni widzą, że ty wstajesz o piątej rano i idziesz biegać... Jak mówię, tam na Zachodzie, to budziło szacunek. Na szczęście teraz też tak jest i w Polsce.

Rozumiem, że poleca Pan ten sposób na życie. Co Panu dało bieganie?

Bardzo dużo. Nie mówię już o zdrowiu, bo to jest oczywistość. Ale taki sport po prostu kształtuje charakter. Człowiek inaczej widzi świat, łatwiej radzi sobie z problemami dnia codziennego. Bieganie daje radość i pozwala łatwiej osiągać stawiane sobie cele.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki