Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trafili szóstkę w totolotka. Dzisiaj żyją w nędzy, grozi im eksmisja

Dariusz Nawrocki / Gazeta Pomorska
Fot. Gazeta Pomorska
Pieniądze szczęścia im nie dały.

30 lat temu wygrali milion w totolotka. Przestali być bidusami. Dziś żrą się z synem na 23 metrach kwadratowych. Czeka ich eksmisja.

Miasto na Kujawach. Mała kawalerka na parterze. Zaraz za drzwiami kuchnia, a za nią zagracony pokoik, który kilka razy dziennie przemienia się w pole bitwy. Po jednej stronie frontu stoi syn Piotr, a po drugiej matka i ojczym, blisko 80-letni emeryci, Elwira i Włodzimierz Kozłowscy. Ona trzy razy w tygodniu jeździ na dializy. On ma amputowane obie nogi, więc przykuty jest do wózka.

- O co się najczęściej kłócicie? - pytam Piotra.

Długo nie odpowiada, myśli. W końcu rzuca: - O byle gówno.

A potem dopowiada, że trudno żyć w zgodzie na 23 metrach kwadratowych, z jednym telewizorem.

- Jakby "Moda na sukces" leciała cały dzień, to oni cały dzień by ją oglądali. Im w głowie tylko tasiemce i telewizja "Trwam". Ja jestem człowiek dorosły. Też mam swoje prawa - opowiada. Mieszkanie należy do niego, więc wystąpił do sądu o eksmisję. Sąd uznał roszczenia Piotra. Wyrok jednak nie jest prawomocny.

Wódki nie fundował

Był już taki czas, że w domu Kozłowskich się nie przelewało. Koleżanka pani Elwiry nazywała ich bidusami. Z tego powodu odradzała swojemu synowi, by wiązał się z córką Kozłowskich. Jednak 30 lat temu pani Elwira z radością pobiegła do koleżanki i oznajmiła jej: - Mówiłaś, że jesteśmy bidusy, a my już bidusami nie jesteśmy. Mąż wygrał milion w totka.

- Mąż jest hazardzistą i gra - tłumaczy mi pani Elwira.
- A tam, zaraz hazardzistą - obrusza się pan Włodek.
- To były ogromne pieniądze - zgodnie przyznają. - To tak, jakbym dziś wygrał 10 milionów - wylicza Kozłowski. Zarzeka się, że nie cieszył się z wygranej. - Czułem się tak, jakbym odebrał kolejną wypłatę z pracy.

- Poważnie? - nie dowierzam.
- Słowo honoru. Jak Boga kocham. Nie rozbijałem się za te pieniądze. Wódki nie fundowałem. Wygrałem i sam ze swoją rodziną się z tym w domu zamknąłem - wspomina.

Ale, że pani Elwira miała duże rodzeństwo, drzwi mieszkania się nie zamykały. - Brat naciskał nawet, że mamy się podzielić. On jednak swoją kamienicą dzielić się nie chciał - wytyka Kozłowska, a jej mąż ciągnie dalej: - Przyszedł do mnie i pytał: "Kiedy będziesz dzielił?" Nawet wyznaczył, komu ile powinienem dać. Wtedy powiedziałem do żony, by przyniosła mi siekierkę. Zapowiedziałem, że wyrżnę mu w głowę i się na dwie równe połowy rozpadnie. A na koniec dodałem: "Ja ci tu podzielę. Won mi z mieszkania".

I to był początek rodzinnych kłopotów Kozłowskich.

Wkrótce o ich wygranej mówiło całe osiedle. - Jak poszłam do rzeźnika, to wyciągali mnie z kolejki i kazali iść do sklepu komercyjnego dla bogaczy. Czasem tam poszłam, ale znowu nie wciąż. Ja też miałam prawo korzystać z normalnego sklepu z kartkami - wspomina pani Elwira.
Synowi Piotrowi kupili kawalerkę. Córkom - Agnieszce i Ewie wpłacili na wkład do mieszkania - po 44 tysiące złotych.

- Wyprawiliśmy im wesela, kupiliśmy meble. Pomagaliśmy im, jak mogliśmy - wyliczają. Pieniędzy wystarczyło jeszcze na dwa hektary ziemi pod miastem i domek. Po 20 latach daczę sprzedali. - Ja byłam poważnie chora, mąż też. Nie mieliśmy do tego głowy. Daliśmy więc córkom jeszcze - główkuje pani Elwira - 100 milionów.

- Coś z tymi milionami kręcisz - wtrąca się mąż: - Daliśmy im po 100 tysięcy.

- Ja nic z tego nie dostałem - zaznacza syn. - Powiedzieli mi, że nie należę do rodziny. A teraz ja mam być dla nich rodziną? Jedna córka ma trzy pokoje, druga córka ma dom, a głupek musi trzymać ich na 23 metrach kwadratowych.

Wielka rodzinna wojna

Zanim wprowadzili się do kawalerki syna, żyli w mieszkaniu obok. - Mieliśmy dwa pokoje z kuchnią i żyliśmy sobie spokojnie. Aż do czasu. Córka przekonała nas, byśmy zapisali to mieszkanie jej Oluni, naszej wnuczce. W końcu się zgodziliśmy. Zamieszkaliśmy razem. I to był nasz błąd - wyznaje Kozłowska.

Olunia wyszła za mąż. W cztery lata urodziła trójkę dzieci. W mieszkaniu zaczęło być ciasno. Nieustannie dochodziło do awantur. - Jak podlałam kwiaty, było źle. Jak stanęłam tak, to mnie przestawiała. Jak jej dziecku dałam ciastko, to od razu paluch wkładała do buzi i ciacho wyciągała. Nie szło razem żyć. Policja nieustannie do nas przychodziła - opowiada Kozłowska.

W końcu zgodzili się zamieszkać w kawalerce syna. Myśleli jednak, że Piotr wyprowadzi się i przepisze na nich swoje mieszkanie. Wszystko się pogmatwało. Wybuchła wielka rodzinna wojna. Kozłowscy do dziś nie rozmawiają z córką i wnuczką, która krótko po tym, jak się od niej wyprowadzili, sprzedała mieszkanie. A z synem, z którym dzielą cztery ściany już od dwóch lat, nie rozmawiają inaczej, jak krzykiem. I tutaj więc policja jest stałym gościem.

Ludzie wszędzie się wyzywają

Piotrowi najgorzej układa się z ojczymem.

- Kazał mnie polewać wodą. Wyzywał, wyrzucał z domu. Spałem w piwnicy, ale były skargi do administratora, więc musiałem wracać do domu. Raz byłem nawet na trzydniówce w schronisku dla bezdomnych. Tam jednak uświadomili mi, że nie mogę z nimi mieszkać, skoro mam swoje mieszkanie - wspomina.

- Nie układa nam się z synem - przyznaje pani Elwira.- Krzyczy na nas, robi awantury niemal o wszystko. Mąż też jest nerwowy, bo nie ma nóg. I też wyzywa. Ale gdzie się ludzie nie wyzywają. No wszędzie - zauważa Kozłowska.

Przyznaje, że Piotr kilka nocy spędził w schronisku. - Byłam wtedy w szpitalu - tłumaczy. Zarzeka się jednak, że nigdy nikt nie wyrzucał go do piwnicy, sam tam szedł. Twierdzi, że syn się nie myje. Bywa, że śmierdzi, więc mu o tym mówi.

- Jak śmierdział, uszykowała mu wodę i kazała się umyć. Na to syn jej odpowiedział: "odpier... się stara kur..." Matkę trzeba szanować. To nie jest szmata, więc staję w jej obronie - mówi Kozłowski.

- Nie myję się? Guzik prawda! - odpowiada Piotr. - Ja się boję przebywać w tym domu pod nieobecność mamy. Kilka razy byłem przez tego pana pobity i wyrzucony z mieszkania. Przez trzy miesiące żyłem w piwnicy. Wyrzucali mnie z domu siłą.

- Po co kłamiesz? - pyta mama, a ojczym przez ścianę krzyczy: - A kto mnie wywalił z łóżka? Kto wyzywał mnie od gestapowców?

- A ty wszystkie pieniądze przepier... na swoje córeczki - nie jest dłużny Piotr.
- A tobie kupiłem to mieszkanie! - odpowiada ojczym.

Ciągle gra w totka

Piotr ma już w ręku wyrok eksmisyjny. Rodzice się odwołali, więc sprawa jeszcze trochę potrwa.
- Wyrzuca pan z domu swoją mamę - stwierdzam.

- A co by pan zrobił na moim miejscu? Byłem cierpliwy, ale moja cierpliwość się skończyła. Niech się oni wreszcie ustatkują. To ja mam iść pod śmietnik, bo oni mają moje mieszkanie? To absurd. Ich córki mają lepsze warunki niż ja. Niech ich wezmą do siebie - mówi.

Kozłowscy nie chcą wyprowadzać się z miasta. U jednej córki nie zamieszkają, bo po sprawie z mieszkaniem dla wnuczki ze sobą nie rozmawiają. Druga córka mieszka daleko od szpitala, w którym przeprowadzane są dializy, więc się do niej nie przeniosą.

Na razie więc Kozłowscy siedzą w mieszkaniu i właściwie go nie opuszczają. Opiekunka z MOPS-u przynosi im zakupy.

Co jakiś czas wspominają milion, który wygrali.

- Te pieniądze to w ogóle szczęścia mi nie dały - podsumowuje pani Elwira.
- No nie. Jednak samochód miałem. Była warszawa i syrena przystosowana dla osób niepełnosprawnych - protestuje pan Włodek i skreśla kolejne numerki.

Ciągle gra. Liczy na to, że znowu dopisze mu szczęście i resztę swych lat doczeka w ludzkich warunkach.

* Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Pomorska Ten milion szczęścia nie dał. Dzieciom kupili mieszkania, sobie daczę poza miastem. Dziś nie mają ani grosza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki