Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Solidarni z kadzidlańskiego boru

Wojciech DorobiŃski
Sierpień 1980 roku odbił się również szerokim echem wśród kurpiowskich gospodarzy. Jednym z najaktywniejszych ośrodków rolniczej "Solidarności" było Kadzidło. Chłopskie związki zawodowe organizował tam Edward Suchecki.

W stanie wojennym został zmuszony do emigracji. Gospodarzył w Kadzidle na dwunastu hektarach, miał wówczas najlepsze osiągnięcia w produkcji mleka w województwie ostrołęckim. Od lat mieszka we Francji, gdzie pracował jako ślusarz-spawacz. Chciał powrócić na emeryturze w rodzinne strony, ale życie pokrzyżowało te plany. Nadal z oddali obserwuje rodzinny kraj i to, co się dzieje w polskiej polityce. Dziś jednak wraca we wspomnieniach do początku lat osiemdziesiątych.
Potrzeba związków zawodowych sięgała wcześniej, niż słyszało się o "Solidarności". Były różne związki: producentów mleka, lnu, hodowców bydła czy buraków cukrowych - to wszystko było pro forma. A faktycznie związków, które broniłyby interesów rolników, nie było. Latem 1980 roku nie opierałem się na wiadomościach z polskiej prasy, radia czy telewizji, ale słuchałem jak pewnie większość dojrzałych Polaków, zachodnich stacji: Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki czy BBC. W sierpniu wiedziałem już co się dzieje. Brakowało mi tylko potwierdzenia tego przez opinię publiczną.
Pierwsza myśl o organizacji związku zalęgła mi się pod koniec sierpnia. Jadąc grabić siano kupiłem w kiosku "Politykę". Kiedy siano schło, przeczytałem wypowiedź Gustawa Holoubka. On był chyba wtedy posłem w peerelowskim sejmie. Wypowiedź była dosyć bojowa i to mnie zmobilizowało do pierwszych działań. Później nadeszła wiadomość, że zostały podpisane porozumienia w Gdańsku, Jastrzębiu i Szczecinie. Chodziło o to, jak zacząć. Przecież byłem tylko rolnikiem, bez stanowiska i uznania. Wspólnie więc z kolegami z Kadzidła postanowiliśmy zastosować chwyt, by sprowokować władze do spotkania i poruszyć na nim sprawę związków. Trochę się ta sprawa przeciągała, bo nie wiedzieliśmy jak to napisać, do kogo się zwrócić. Pod koniec września doszło do spotkania w Kadzidle, był nawet jakiś wiceminister rolnictwa, wicewojewoda ds. rolniczych Kuczyński jeśli dobrze pamiętam, i masa ludzi z całej gminy. Sala mieściła około trzystu osób. I wtedy powiedziałem o potrzebie zawiązania związku zawodowego, który by bronił interesów rolników. Oczywiści był duży poklask na sali, okrzyki na tak. Skontaktowałem się z działaczami "Solidarności" pracowniczej w Ostrołęce: Robertem Kreczmanem, Andrzejem Bednarczykiem i Jerzym Budziszewskim. Jak mi mogli pomóc, tak pomogli. Napisali na maszynie powiadomienia do rolników. Stemplowałem je pieczątką, z dużymi literami "Solidarność" maczaną w zielonym tuszu i rozsyłałem po wsiach. Tam organizowaliśmy pierwsze spotkania.
Próbowali straszyć: naczelnik gminy, komendant posterunku. Były to takie strachy na lachy, ale później SB zaczęła się interesować. Kilkakrotnie mnie wzywali, przyjeżdżali do mnie do domu i usiłowali mnie przekonać, żebym zaprzestał tego organizowania. Gdzieś w końcu października wyczytałem w gazecie, że będzie pierwsza próba rejestracji NSZZ "Solidarność" Rolników Indywidualnych. Pojechaliśmy do sądu do Warszawy w pięciu. Było w sali sporo rolników z Poznańskiego, Bydgoskiego, sadowników spod Grójca. Potem pojechaliśmy do państwa Kęcików. Mieszkali w Warszawie, bodajże przy Gimnastycznej. Oni mieli kontakty z KOR-em, dali nam namiary na innych związkowców i broszurki. Zaczęliśmy działać w terenie. Jak już w okolicach Kadzidła było coś zorganizowane, skontaktowali się ze mną rolnicy spod Przasnysza i z Makowa.
Drugie podejście do rejestracji naszego związku było chyba w lutym 1981 roku. Wtedy to już pojechał nas do Warszawy cały autobus, koledzy z ostrołęckiej "Solidarności" nam go załatwili. To jeszcze było przed ogólnopolskim zjazdem w Poznaniu. Do tego żeby wysłać delegatów na krajowy zjazd, trzeba było zwołać zjazd wojewódzki a wcześniej gminny, żeby wybrać delegatów na ten wojewódzki. Zaczęliśmy już chyba w styczniu, w przyspieszonym tempie. W tym czasie byłem członkiem rady nadzorczej Wojewódzkiej Spółdzielni Mleczarskiej i właśnie, na forum walnego zgromadzenia spółdzielców poruszyłem sprawę "Solidarności" wiejskiej. Tymi kanałami wieść się szybko rozeszła, bo to już było szerokie grono. Byłem na kilkunastu zjazdach gminnych: w Przasnyszu, Makowie, Troszynie, Czerwinie, Myszyńcu i w wielu innych. Zdążyliśmy te zjazdy odbyć prawie w 75 procentach gmin.
Przy zjeździe wojewódzkim wystąpił problem sali. Zwróciłem się do księdza Biernackiego (proboszcza parafii św. Antoniego - przyp. red.) o udostępnienie sali katechetycznej. Choć byliśmy z listem polecającym od naszego kanonika z Kadzidła, księdza Jana Żeleźnickiego, to odmówił, bo nie chciał mieć problemów z władzami. Powiedział, że remontuje klasztor, że mu nie dadzą cementu i innych materiałów, że będą utrudniać prace. Zrozumieliśmy to, ale msza była już zamówiona w klasztorze. To było pod koniec stycznia osiemdziesiątego pierwszego roku. No i SB wiedziała, że zjazd się szykuje. Z tydzień przedtem kilka razy mnie nachodzili, pytali kto organizuje, gdzie będą obrady, kto przyjedzie? - Mówię, że każdy kto się poczuwa do obowiązku, to organizuje. Jaka jest forma komunikacji? Telefoniczna, listowna, jeden drugiemu powie, jak to na wsi.
No i nadeszła ta niedziela. Idę z autobusu do klasztoru, dwóch panów z SB mi drogę zaszło i na rozmowę proszą. Koledzy obserwowali, czy się to nie skończy zatrzymaniem, próbą zerwania zjazdu. Pytają "panie Suchecki, gdzie będzie to zgromadzenie po mszy?". "Na dworze" odpowiadam. "W którym miejscu?" "Na lodzie, za farą (tam Narew wylała, lodowisko było, mróz chyba z 15 stopni). "No to w porządku" - stwierdzili. I ja byłem wobec nich w porządku, bo zebranie było faktycznie na lodzie, na zamarzniętej fontannie przed klasztorem. Było tam kilku esbeków, notowali zgrabiałymi placami, spisywali. Chłopów było koło trzystu, może więcej. No i tam wytypowaliśmy delegatów, resztę obrad odbyliśmy w sali "Solidarności", wynajmowanej chyba od telekomunikacji na Mickiewicza.
Za jakieś dwa tygodnie był zjazd w Poznaniu. Pojechało nas z ostrołęckiego dziesięciu, ale dwóch nie dojechało. Nie wiem czy ich zatrzymali, czy coś im wypadło? Jeszcze przed tym zjazdem wojewódzkim, to najlepsze kontakty w terenie miałem z Józefem Gutowskim, Mieczysławem Grotkowskim spod Przasnysza i Marianem Perzanowskim z Perzanowa i wieloma innymi, których nazwisk dziś nie pamiętam.
Później były strajki rolnicze w Rzeszowie i Bydgoszczy, tam jeździłem osobiście. Wtedy, w marcu 81, był ostry moment po pobiciu Rulewskiego było pogotowie strajkowe. Był Roman Bartoszcze, taki młody chłopak. Balazs plótł wtedy piąte przez dziesiąte. Później słyszę, minister rolnictwa, co z tego człowieka wyrosło? No, no, ale wtedy to był chłopak trzydziestoletni, żuł tylko gumę i plótł duby smalone, że trudno było zrozumieć, o co chodzi.
W maju trzecie podejście do rejestracji. Pojechały nas trzy autobusy, częściowo w strojach kurpiowskich. Zaraz po rejestracji miały miejsce obchody 150. rocznicy Bitwy pod Ostrołęką. W porozumieniu z miejską "Solidarnością" dogadałem się z sąsiadami, kupiliśmy w lesie chyba z piętnastometrową sosnę i ręcznie wyciosaliśmy z niej krzyż, który do tej pory stoi na Fortach Bema. Dużo ludzi z Kadzidła było wtedy na tej uroczystości. Po obchodach rocznicy, miesiąc czy półtora później zrobiliśmy ponownie zjazd, żeby już legalnie po rejestracji, wybrać władze. Już nie chciałem kandydować. Gospodarstwo cierpiało z powodu mojej nieobecności, a najbardziej żona i dzieci, bo musiały pomagać. Poza tym byłem takim samozwańczym szefem.
Zjazd odbył się chyba na przełomie lipca i sierpnia, mimo polowych robót. Byłem zdecydowany nie kandydować na przewodniczącego wojewódzkiego. Czułem, że za mało umiem. Później, pod presją kolegów: Gutowskiego, Perzanowskiego, Janka Chodkowskiego postanowiłem jednak wystartować w wyborach, że będzie ze mną współpracował Józek Gutowski. Był też Jan Podleś z Goworowa, bojowy chłop. Podobał mi się, ale trochę narwany, impulsywny. Nieraz w dobrej intencji potrafił zrobić sporo złego. Kiedy on zgłosił swoją kandydaturę, to się trochę przestraszyłem o związek, że w złą stronę pójdzie. No i przeszedłem zdecydowaną większością głosów, a na zastępców wybrano Gutowskiego i Podlesia. Były już władze, komisje. Praktycznie nie było mnie w domu trzy dni w tygodniu i we wszystkie niedziele. I tak się ciągnęło ten kierat do grudnia.
Był też problem ze skłóceniem rolników. Rząd powołał jako przeciwwagę dla nas Główny Zarząd Kółek i Organizacji Rolniczych. Ludzie tam byli sterowani od góry do dołu przez partię. Członków mieli dużo, bo i takich co nie żyli po dwadzieścia lat. Wiem, bo u mnie w gminie sprawdzałem. No i rzucili między nas kość niezgody. Żebyśmy razem jako związkowcy decydowali o rozdziale materiałów budowlanych, maszyn rolniczych, nawozów.
Dzielenie to była najgorsza rzecz jaka mogła nastąpić, bo jak dzielić, kiedy nie ma czym, a dzielących jest wielu? Chciałem od tego odżegnać i u siebie w gminie i na posiedzeniu zarządu nie dać się złapać. Niestety, chłopi poszli na to, jak muchy na lep. Choć tłumaczyłem, że "Solidarność" nie po to powstała, żeby dzielić, tylko żeby doprowadzić do sytuacji, że będą pieniądze i normalnie za nie będzie się kupowało, a nie załatwiało. Było z tego trochę problemów. Niektórzy rzucali legitymacje, bo nie dostali kosiarki czy czegoś. Były spotkania z wojewodą, raz wemknął się starszy facet jako kibic. My wychodzimy, a on rozmawia o przydziale na traktor, no i kompromitacja. Mieli obraz, że próbujemy załatwiać sprawy dla siebie. Porządnie wtedy tego gościa opieprzyłem.
W międzyczasie "Solidarność" FSO podarowała nam talon na samochód. Przydałby się bardzo ale jak go kupić? Mieliśmy w kasie może ze dwa tysiące na znaczki, rozjazdy, symboliczne składki płaciło może z pięć procent. Chłop, jak nie widzi korzyści zaraz, to płacić nie chce, a tu na korzyść trzeba było trochę poczekać. No i ja mówię, że albo rezygnujemy, albo ja znajdę pieniądze i kupię za swoje a tylko paliwo będę rozliczał na służbowe wyjazdy. Zarząd się zgodził, pożyczyłem trochę od rodziny, wyprzedałem co można było z gospodarki i na trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego wpłaciłem. I już nie zobaczyłem ani pieniędzy, ani samochodu.
A potem nas zamknęli. Pięć minut po dwudziestej czwartej byli u mnie w mieszkaniu. Zapytałem na jakiej podstawie mnie aresztują, więc pokazali mi decyzję o internowaniu. Ciekawa rzecz, gotów jestem nawet teraz, po latach, przysiąc na wszystko, że na decyzji miejscem odosobnienia był Kamieńsk. A tamto wiezienie spaliło się niby po buncie więźniów tak w styczniu, czy lutym 1981 roku. Więc zamiar internowania mieli już rok wcześniej, a nie po naszych strajkach czy obradach związku w Gdańsku. No i jak nas wzięli z Ostrołęki, to zorientowaliśmy się, że wiozą nas na północ, myśli były też takie, że za wschodnią granicę. Miałem kożuch, czapkę uszankę, jak to chłop zimą, ale najgorsze, że nie było papierosów. To nam doskwierało, ratowaliśmy się jak można jeden drugiego, ale wkrótce zabrakło. I mieliśmy przymusowy odwyk. Dopiero po świętach w Iławie dostaliśmy do wypiski.
W więzieniu próbowali nam narzucać pewne rygory, a my się buntowaliśmy. Nie czuliśmy się więźniami, przestępcami, a dla internowanych regulaminu nie było. Kazali się meldować, mówiłem, że nie byłem w wojsku i nie umiem. Na apel kazali wstawać, to jeden zawsze zostawał na kiblu i nie mogli się doliczyć. Wiedzieli, że im na złość robimy, klękaliśmy też do pacierza w czasie apelu.
Wyszedłem w połowie marca osiemdziesiątego drugiego roku, sporo kolegów jeszcze zostało. Załatwialiśmy zaraz potem jakąś pomoc żywnościową dla ich rodzin, dla tych co wyszli i nie mieli pracy. Po cichu się świniaka ubiło i zawiozło do Ostrołęki. Nadal po kryjomu się spotykaliśmy, jeździłem pod Maków, Czerwin. Były głuche telefony, sprawdzali czy jestem w domu i jak żona odbierała to wiedzieli, że mnie nie ma, zaczynali węszyć. Przed pierwszym maja pojechałem na kilka dni pod Maków. Wróciłem, a żona mówi, że SB pięć razy było w domu. Wziąłem rzeczy i pojechałem do Ostrołęki, do doktora Kazia Gąski. On mnie przez kolegę ukrył na neurologii, na ból kręgosłupa. Takich cwaniaków to nas tam było kilku: Romek Lewandowski, Andrzej Bednarczyk, Pajka z Chorzel. Spędzaliśmy czas w plenerze. Czasem z flaszką, żeby było weselej. Jak wróciłem ze szpitala, to z żoną podjęliśmy decyzję o wyjeździe. Jakie miałem wyjście zostając? Prawdopodobnie żona byłaby sama na gospodarstwie, a ja w rządowym "sanatorium". Miałem wtedy 42 lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki