Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prosili o sprawiedliwy wyrok

Jacek Pawłowski
Po dwóch i pół roku od porwania Kamila W. spod Wyszkowa zakończył się proces pięciorga osób zamieszanych w porwanie. Prokuratura nie ukrywa, a adwokaci oskarżonych mocno podkreślają, że głównych organizatorów porwania nie udało się posadzić na ławie oskarżonych. Wyrok w piątek 6 grudnia.

To było przestępstwo, które wstrząsnęło Wyszkowem, regionem, Polską. Połowa 2000 roku był to czas, gdy jeszcze porwania dla okupu, czy dla odzyskania długów były rzadkim rodzajem przestępczości. W tym przypadku dla opinii publicznej szok był szczególny. Rodzina przedstawiała Kamila jako spokojnego siedemnastolatka, który wracając z dyskoteki został zaatakowany przez bezwzględnych bandziorów i uprowadzony. Późniejsze wydarzenia ukazały postać Kamila w zupełnie innym świetle (co zresztą skwapliwie wykorzystali adwokaci porywaczy, ale po kolei. 9 lipca 2000 roku, jak każdy dzień, zaczął się o północy. Około trzeciej nad ranem Kamil W., syn bodaj najbogatszego człowieka w powiecie wyszkowskim - Tadeusza W., właściciela ubojni cieląt w Turzynie, wracał swoim samochodem z dyskoteki w Brańszczyku. Odwoził dziewczynę, którą jego imiennik i kolega Kamil Z. poznał na dyskotece. Później we dwóch zmierzali "rozwieźć się" do domów. Kamil W. do domu nie dotarł, a Kamil Z. ze znacznym opóźnieniem. Po godz. 3 do domu państwa W. wpadł kolega syna Kamil Z. Był w szoku, mówił, że był wypadek i że jakieś samochody zablokowały im drogę. Kilku mężczyzn wyciągnęło Kamila z jego samochodu raniąc go metalową rurką w nos. Kamil Z. uciekł. W śledztwie zeznał, że nie wiedział, co się działo z kolegą, który został w samochodzie. O porwaniu miał dowiedzieć się później. To właśnie Kamil Z. wrócił do Brańszczyka. Ojcu swojego kolegi powiedział, że był wypadek i że nie wie, gdzie jest Kamil. Pojechali więc go szukać. Szukali do południa następnego dnia. Wcześniej jednak, było to około ósmej Tadeusz W. odebrał telefon. Głos mężczyzny w słuchawce powiedział, że mają jego syna. Żądał miliona dolarów okupu. Groził, że jak nie dostanie pieniędzy, to zrobi chłopakowi krzywdę. Używał przy tym okrutnych porównań. "To jest mięso, to się psuje. Zbieraj jak najszybciej te pieniądze, bo jak nie, to otrzymasz palec, ucho lub inną część ciała swojego syna". Kiedy pozwolono ojcu porozmawiać przez telefon z synem, nie poznał go po głosie. Kamil krzyczał: "Tata, ratuj, bo ja dłużej nie wytrzymam" - tak zeznał przed sądem Tadeusz W. Porywacze postawili jako podstawowy warunek niezawiadamianie policji. Tadeusz W. skorzystał więc z pomocy prywatnej agencji detektywistycznej Krzysztofa Rutkowskiego. Dwa dni później zawiadomił jednak policję. W czasie negocjacji z porywaczami udało się ustalić, że w sprawę mogła być zamieszana grupa przestępcza z Marek specjalizująca się w porwaniach. Potem na ławie oskarżonych zasiadł Mirosław K. z Marek. Po ponad dwóch tygodniach detektyw powiedział, że ustalił miejsce, w którym jest przetrzymywany Kamil. Kilka dni później chłopaka uwolniono w Błoniu. Leżał w bagażniku zaparkowanego przed motelem samochodu. Tadeusz W. pojechał odebrać syna pod szpitalem w Wyszkowie. Przed sądem powiedział: "Jak go zobaczyliśmy, żona zemdlała, a córki płakały. Tamtejszy lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie widział aż takich obrażeń u człowieka". Chłopak miał poobijaną, siną twarz, odparzenia w kroczu, otwarte rany na rękach i nogach od wrzynających się w ciało kajdanek oraz łańcuchów. W ciągu 24 dni uwięzienia (obrona w procesie podważyła długość okresu uwięzienia) Kamil schudł 18 kg. Porywacze mieli go trzymać w warunkach, które prokuratura w akcie oskarżenia określiła jako nieludzkie. Przetrzymywali go w kilku miejscach, m.in. w Sadolesiu w gospodarstwie Wiesława K. Przez kilka dni uprowadzonego pilnowało dwóch członków gangu (przy okazji ograbili Kamila ze wszystkich cennych przedmiotów - zegarka, łańcuszków i portfela). Porwany miał głowę okręconą bandażem i oklejoną taśmą samoprzylepną. Bandyci związali go, skuli łańcuchem do pasania krów i powiesili na haku na suficie. Był bity i kopany. Cały czas był w tej samej bieliźnie i ubraniu. Przez pięć dni nie dostawał jedzenia. Gdy raz poprosił o wodę, został skopany w klatkę piersiową. Załatwiał się w spodnie w temperaturze 30 stopni (był środek lipca). Warunki, w których przebywał, Kamil W. opisał przed sądem. Mówił też, że po uwolnieniu rozpoznał pomieszczenia w Sadolesiu. "Ja wtedy obdarłem kawałek tapety, żeby zaznaczyć miejsce, gdzie byłem". Za uprowadzenie Kamila W., odpowiedziało przed sądem pięć osób: Mirosław K. ("Miron"), jego żona Monika, Marek G., Wiesław K. i Rafał T ("Tołdi"). "Miron" miał zorganizować i kierować porwaniem, Wiesław K. - udostępnić pomieszczenia w Sadolesiu, Marek G. - telefonować do rodziny W. z żądaniem okupu, Rafał T. - pilnować porwanego. Żona "Mirona" Monika K. miała utrudniać śledztwo. W innym procesie dwaj policjanci z wyszkowskiej komendy Emil B. i Jacek D. zostali już skazani przez miejscowy sąd za składanie korzystnych dla "Mirona" zeznań i przyjęcie łapówki za ujawnienie porywaczom postępów w śledztwie. Wiadomo, że w przestępstwo zamieszani byli też poszukiwani listami gończymi Jerzy Brodowski "Jurij" lub "Szuryga", Jacek K. "Kalbar", brat Wiesława K. i Robert Cieślak. Prokuratura, choć umieściła ich nazwiska w akcie oskarżenie, wyłączyła ich ze sprawy do momentu, gdy zostaną schwytani. Są poszukiwani listami gończymi. Brodowski jest jednym z najniebezpieczniejszych polskich przestępców. To on miał zorganizować akcję odbicia z rąk policji zrabowanych ciężarówek ze sprzętem rtv w Parolach koło Nadarzyna, w czasie której zginęło dwóch policjantów. Początkowo proces miał toczyć się przed sądem w Ostrołęce, ale ze względu na to, że większość świadków mieszka w Warszawie i okolicach, przeniesiono go do Warszawy. Proces w sprawie porwania Kamila toczy się od marca. Dwa tygodnie temu prokurator Robert Kiełek z Wyszkowa zażądał dla Mirosława K. 15 lat, dla Marka G. trzech lat i ośmiu miesięcy, dla Rafała T. i Wiesława K. po siedem lat więzienia. W ostatniej rozprawie, która odbyła się w piątek 29 listopada obrońcy oskarżonych przypuścili frontalny atak na akt oskarżenia i przedstawione w procesie przez prokuraturę dowody. Obrońca "Mirona" Jan Błaźniak podkreślił, że półroczny proces nie pokazał nic ponad to, co prokuratura napisała w akcie oskarżenia. Podważył też niektóre zarzuty prokuratury. Usiłował m.in. obalić dowód w postaci znalezionej na miejscu zdarzenia czapki bejsbolówki, zdaniem prokuratora należącej do "Mirona". Badania DNA potwierdziły, że włosy znajdujące się na czapce należą do oskarżonego. Obrońca jednak przypomniał, że dowodu w postaci czapki nie zabezpieczyła na miejscu zdarzenia policja, a przyniósł ją ojciec Kamila W. Wypomniał też prokuraturze, że zastosowała najtańszą metodę badania DNA, która mogła tylko uprawdopodobnić udział w porwaniu "Mirona". Pewność, zdaniem obrońcy, może dać droższe i skomplikowane badanie, którego jednak nie przeprowadzono. Adwokat utrzymywał, że jego klient został "wrobiony" w całą sprawę przez innego oskarżonego Marka G. Wnioskował o uniewinnienie Mirosława K. Z kolei broniąca Marka G. aplikantka w kancelarii adwokackiej podkreślała jak bardzo skruszony był w czasie procesu jej klient, współpracował z organami ścigania, przeprosił też pokrzywdzonego i jego rodzinę za to, co zrobił. Marek G. zeznał w procesie, że został wplątany w całą sprawę nie do końca wiedząc o co chodzi. Myślał, że chodzi o odzyskanie długu, a nie o porwanie dla okupu. Przystąpił zaś do związku przestępczego z chęci zysku. To on telefonował do rodziny W. i składał makabryczne obietnice oddawania ojcu syna po kawałku: ucho palec, inna część ciała. Obrońca Marka G. przypomniała zeznania ojca Kamila z procesu. Tadeusz W. mówił, że odniósł wrażenie, jakby telefonujący mężczyzna pracował pod dyktando, wahał się, nie był pewien swoich argumentów. Gdy Tadeusz W. odmawiał zapłacenia okupu, mężczyzna po drugiej stronie milczał, jakby czekał na instrukcje co ma dalej robić. Dzięki swojej postawie w procesie Marek G. może liczyć na nadzwyczajne złagodzenie kary, o co zresztą wnioskował prokurator. Obrońca Wiesława K. wnioskował o złagodzenie kwalifikacji czynu. Prokuratura przypisuje mu współudział w porwaniu ze szczególnym udręczeniem. Obrońca zaś twierdzi, że o żadnym szczególnym udręczeniu nie może być mowy i że nie da się udowodnić, że Kamil był więziony więcej niż siedem dni (powyżej siedmiu dni kodeks karny zaostrza sankcję). Twierdził, że nie można mówić o nieludzkich warunkach więzienia Kamila, ponieważ w pomieszczeniu, w którym był przetrzymywany stała szafa i łóżko, a zatem sprzęty dla ludzi. Przypomniał, że z jednej strony Kamil W. mówi o nękających go do tej pory koszmarach, kłopotach z zasypianiem, a z drugiej strony o toczącym się przeciw niemu postępowaniu o wymuszanie haraczów prowadzone przez wyszkowską prokuraturę. Kamil ma postawione zarzuty. Ojciec Kamila Tadeusz W. twierdzi, że to próba prześladowań ze strony policji. Powiedział przed sądem, że jeden z policjantów miał powiedzieć do jego syna: "Nie wiem, k..., czy dobrze zrobiliśmy, że cię uwolniliśmy". Oskarżeni poprosili o sprawiedliwy wyrok - w swoim pojęciu. Tylko Marek G. przyznaje się do zarzucanych mu czynów. Pozostali twierdzą, że powinni prosto z sądu po wyroku wyjść na wolność. Żona "Mirona", Monika K. powiedziała, że nie utrudniała śledztwa a tylko wypełniała obowiązki kochającej żony. Stwierdziła, że areszt jej męża i proces były wystarczającą dolegliwością. "Mąż nie był w domu, gdy ja zdałam na studia, gdy przypadała dziesiąta rocznica naszego ślubu, gdy nasza córeczka poszła do pierwszej komunii świętej". Wyrok miał zapaść w ubiegłym tygodniu, ale sąd "ze względu na szczególną zawiłość sprawy", konieczność przeprowadzenia narady i fakt orzekania w innych sprawach karnych odłożył wydanie wyroku o tydzień.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki