Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pragnę być matką

Jarosław Sender
Marta skontaktowała się z redakcją, aby opowiedzieć o swojej trudnej drodze do macierzyństwa

Marta Kumelska ma 33 lata, jej mąż jest kilka lat od niej starszy. Kumelscy mieszkają w niewielkiej wsi koło Ostrowi.

- Jak każda kobieta pragnę być matką - mówi nam Marta, która skontaktowała się z redakcją po opublikowaniu tekstu "Bocian in vitro". Ona również chce opowiedzieć o swojej trudnej i nieskutecznej drodze do macierzyństwa.

Kumelscy ślub wzięli pięć lat temu. Wydawało się, że naturalną koleją rzeczy będzie, że w nowej rodzinie w niedługim czasie przyjdzie na świat dziecko. Niestety. Coraz większą przykrość sprawiało Marcie patrzenie na kobiety w ciąży, lub z małymi dziećmi w wózkach.

Po kilkunastu miesiącach małżeństwa i nieskutecznego starania się o potomstwo w ręce Marty wpadła książka "Raport o niepłodności". Tam przeczytała, że aby sprawdzić, dlaczego kobieta nie może zajść w ciążę, najpierw należy zbadać mężczyznę, a dopiero potem kobietę. Książka zawierała listę klinik i placówek medycznych, w których można takie badanie wykonać.

Od kliniki do kliniki

- Wybraliśmy klinikę w Lublinie, ponieważ część badań była refundowana - opowiada Marta. - Tam zrobiono mężowi badania, potem mnie. Przyszła pierwsza inseminacja i wielka radość. Test pokazywał, że jestem w ciąży, ale po dwóch tygodniach jak ręką odjął. Tak było kilka razy. Lekarz zalecił nam badania HSG. Są dość bolesne, ale zdecydowałam się na nie. Okazało się, że mam niedrożny lewy jajowód. Lekarz kazał nam się uzbroić w cierpliwość, pocieszał, że jesteśmy jeszcze młodzi.

Na tym zakończył się pierwszy etap starań o dziecko.

- Postanowiliśmy skorzystać z pomocy lekarzy warszawskich - mówi Marta Kumelska. - Ordynator w szpitalu praskim powiedział mi, że widzi trzy rozwiązania: laparoskopię, in vitro lub adopcję dziecka. Zdecydowałam się na laparoskopię, w trakcie której udrożniono mu jajowód. Potem lekarz zaczął farmakologicznie stymulować mi cykl. Leki były coraz mocniejsze, ale kolejne sztuczne zapłodnienie nie przyniosło rezultatu.

Następny etap to klinika w BielskuBiałej.

- Wydawało się, że jest bardzo dobra, bo współpracowała blisko z kliniką w Bochum w Niemczech - opowiada Marta Kumelska. - Okazało się jednak, że leki, które mi tam podano, są już wycofane z użycia w Polsce. Dowiedziałam się o tym później, z jednej z gazet. Byłam rozczarowana, bo trzy i pół tysiąca złotych poszło na leki, które nie dały żadnego efektu. Do tego dochodzą koszty wielu przejazdów do Bielska-Białej.

To było w ubiegłym roku. Młoda kobieta wierzyła jeszcze, że zostanie matką, choć z nieodgadnionych powodów jej organizm nie jest w stanie wyprodukować dojrzałej komórki jajowej. Poszła do ginekologa w Ostrowi Mazowieckiej. Wymienił nazwisko profesora z Białegostoku, który jest jednym z lepszych specjalistów w tej dziedzinie.

- Byłam jednak wtedy w trudnej sytuacji - mówi. - Dojeżdżałam do pracy w Warszawie. Praca była na zmiany, a lekarz zalecał odpoczynek. Poszłam na zwolnienie lekarskie i jeździłam do profesora w Białymstoku. Zaaplikował mi jeszcze inne leki, ale najpierw trzeba było zaczekać, aż te poprzednie wydalą się z organizmu. Kuracja znowu jednak nie przyniosła rezultatów - mówi Marta.

Leczenie, jakiemu się poddawała, niosło ze sobą różne doświadczenia. Niektóre przykre, nie o wszystkich chce mówić.

- Zniosę wiele, żeby urodzić dziecko, ale dla męża najbardziej krępujące było oddawanie nasienia - mówi. - W Lublinie i Warszawie odbywało się to w normalnej ubikacji. W Białymstoku było lepiej, bo był do tego osobny pokój.

Pozostało in vitro

Pod koniec ubiegłego roku w "Gazecie Wyborczej" na pierwszej stronie przeczytała, że nowy rząd ma w planach refundowanie zabiegów in vitro, czyli pozaustrojowego zapłodnienia. Potem widziała w TVN 24, jak o takich planach mówiła Ewa Kopacz - minister zdrowia.

- Okazało się, że nic z tego nie będzie, bo każdy boi się Kościoła - takie wnioski wysuwa Marta z tego, co stało się potem. - Wierzę w Boga, jestem katoliczką, ale nie rozumiem tej sytuacji. Być może, tę propozycję złożono bez przemyślenia, ale w ten sposób rozbudzono nadzieje takich ludzi, jak ja. Wiem, że nie jest to naturalna droga poczęcia, ale trzeba brać pod uwagę, że ludzie decydujący się na trudną metodę in vitro, muszą naprawdę się kochać i pragną mieć dziecko. Oni są bardzo zdeterminowani, bo to naprawdę trudna i bolesna droga. Przynosi jednak efekty. Mam koleżankę, która zaszła w ciążę dzięki metodzie in vitro i niedługo urodzi. W Białymstoku widziałam także 2,5-letnią dziewczynkę, która urodziła się w ten sposób.

Kiedy okazało się, że rządowe zapowiedzi refundowania metody in vitro były przedwczesne, Marta zatelefonowała nawet do ministerstwa.

- Oczywiście, nie udało mi się porozmawiać z panią minister, ale pani z jej sekretariatu powiedziała, że mają dużo tego typu telefonów - mówi Marta Kumelska. - W tej wstępnej propozycji była mowa o refundowaniu kosztów zabiegu. Moim zdaniem, lepiej byłoby refundować leki, które są niezbędne, a bardzo kosztowne. W ten sposób, protesty środowisk kościelnych byłyby nieuzasadnione, bo sam zabieg byłby w pełni płatny. To było źle przygotowane. Gdyby Kumelscy od razu zdecydowali się na in vitro, pewnie byłoby ich na to stać. Podobnie jak inne małżeństwa, które nie mogą mieć dziecka w naturalny sposób, najpierw próbowali leczenia i sztucznego zapłodnienia. Zazwyczaj same zabiegi były częściowo refundowane, ale najpierw należało zapłacić za kilka wizyt domowych, a potem za drogie leki. To były bardzo duże koszty i państwo Kumelscy mają dziś długi. Na zaciąganie następnych, po prostu ich nie stać. Pełny koszt zapłodnienia in vitro (zabieg + leki) waha się w granicach od 8 do 15 tys. zł.

Będą rodziną zastępczą

W czasie kursu na prawo jazdy, ktoś podpowiedział Marcie, żeby zdecydowali się z mężem zostać rodziną zastępczą. Akurat Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Ostrowi organizowało kurs dla kandydatów na rodziców zastępczych. Kumelscy ukończyli go pod koniec zeszłego roku.

- Wydawało się, że szybko dostaniemy dzieci, ale okazało się, że zmieniły się przepisy i nasza droga do zostania rodziną zastępczą wydłużyła się - mówi Marta Kumelska. - Teraz, żeby otrzymać certyfikat rodziny zastępczej, potrzebna jest jeszcze opinia ośrodka adopcyjnego. Ośrodek otrzymał wszystkie niezbędne dokumenty, ale czas upływa, a opinii wciąż nie ma. A przecież wcześniej musieliśmy mieć kilka różnych opinii i zaświadczeń, okazuje się jednak, że to jeszcze za mało. Mam wrażenie, że autorom nowych przepisów chodzi o to, żeby nas zniechęcić.

Kandydaci na rodziców zastępczych czekają więc cierpliwie, aż wszystkie papierki będą w komplecie. Mają nadzieję, że w kwietniu (najpóźniej w maju) dzieci zawitają w ich domu.

- Chcemy dwoje małych dzieci, koniecznie rodzeństwo i koniecznie z drugiego końca Polski, żeby ich biologiczni rodzice mieli z nimi ograniczony kontakt - mówi Marta Kumelska. - Wśród dzieci musi być dziewczynka, bo tak chce mąż.

Nie można wykluczyć, że po kilku latach opieki nad dziećmi, Kumelscy zdecydują się na ich adopcję. Takie mają plany.

Gdyby jednak okazało się, że pojawią się medyczne i materialne możliwości zajścia w ciążę, Marta Kumelska mówi nam, że nie zastanawiałaby się ani przez chwilę czy spróbować. n

MieczysŁaw Bubrzycki

PS. Imię i nazwisko bohaterki na jej prośbę zostały zmienione.

Dłuższa droga przed rodzinami zastępczymi
Od niedawna trzeba dłużej czekać na uzyskanie uprawnień rodziny zastępczej. Nie wystarczy już zakwalifikowanie rodziny przez powiatowe centrum pomocy rodzinie i ukończenie przez nią odpowiedniego kursu.

- Teraz, po zakończeniu kursu, musimy wszystkie dokumenty przesłać do ośrodka adopcyjno-opiekuńczego, który musi wydać pozytywną opinię i dopiero wtedy rodzina może stać się rodziną zastępczą - wyjaśnia Katarzyna Błędowska, dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Ostrowi Mazowieckiej. - To wydłuża drogę do uzyskania statusu rodziny zastępczej oraz powiela to, co my robimy. To chyba nie do końca zostało przemyślane. Obecnie osoby, które ukończyły kurs w grudniu, czekają wciąż na opinię z ośrodka w Ostrołęce. Myślę, że opóźnienie bierze się stąd, że to początek obowiązywania nowego rozporządzenia i same ośrodki nie wiedzą jeszcze dokładnie jak je traktować. Potem może będzie szybciej.

Chodzi o rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z 19 października 2007 roku zmieniające rozporządzenie w sprawie ośrodków adopcyjno-opiekuńczych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki