Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróż Michała dookoła świata: wypadek w Turcji, piękne stepy i "trudne" Chiny

Redakcja
- Powiedziałem sobie: jestem młody, zdrowy. To jest ten moment: jadę! - mówi Michał Brakoniecki z Ostrołęki. I wyjechał rowerem w podróż dookoła świata.

W podróży wyruszył 30 marca 2016 roku. Wrócił do swojego rodzinnego domu na osiedlu Wojciechowice niespełna tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. 28-latek opowiedział nam o swojej niesamowitej przygodzie.

Michał Brakoniecki: Nosi mnie

Pomysł na nią kiełkował w głowie Michała już od dawna.

- Zawsze mnie kręciło podróżowanie - mówi. - Nie lubię siedzieć zbyt długo w jednym otoczeniu. Nosi mnie. Rzeczywiście, to nie jest standardowa ścieżka, która prowadzi cię codziennie z domu do pracy i z powrotem.

Zanim się jednak Michał na to śmiałe przedsięwzięcie zdecydował, miał już na swoim koncie krótszy roadtrip na jednośladzie: z Ostrołęki do Budapesztu i z powrotem.

- Najwięcej wątpliwości co do pomysłu miała moja rodzina - przyznaje. - Wszyscy wiedzieli jednak, że lepiej lub gorzej, ale sobie poradzę. Później cały czas mnie dopingowali.

Podstawą każdej takiej przygody są odpowiednie przygotowania.

- Zacząłem od wyznaczenia trasy na mapie - opowiada. - Wyznaczyłem sobie jasny cel: co chcę osiągnąć, zobaczyć, przeżyć. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że wszystkiego nie zobaczę. Później zbierałem sprzęt: rower, sakwy, namioty, śpiwory, GPS, mapy… Miałem przy sobie mnóstwo rzeczy, które nigdy mi się nie przydały i zostawiłem je po drodze. Na przykład saperkę, kuchenkę żelową. Niepotrzebnie zabrałem też tak dużo jedzenia: wszystko można było kupić na trasie.

Michał rowerem przejechał przez 15 krajów: Polskę, Słowację,Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Gruzję, Kazachstan, Chiny, Stany Zjednoczone, Hiszpanię, Francję, Belgię, Holandię i Niemcy. Jego podróż trwała 264 dni, w tym 200 dni spędził na siodełku jednośladu. „Zrobił” 18 300 km, średnio przejechał 92 km na dzień. Swoją przygodę relacjonował na Twitterze: twitter.com/mibra28.

Wypadek w Turcji

Nie zawsze był czas na poznanie kraju podczas podróży rowerem.

- Słowację na przykład przejechałem w jeden dzień, Węgry w trzy - opowiada ostrołęczanin. - Nie było mowy, żeby w tak krótkim czasie dotknąć kultury, specyfiki kraju. Cały czas byłem w drodze.

Na dłużej, bo na około miesiąc, zatrzymał się w Turcji. Nie do końca z własnej woli.

- W Ordu, mieście położonym nad Morzem Czarnym, miałem wypadek - mówi. - To się wydarzyło pod koniec maja. Czekałem na skrzyżowaniu na zielone światło, obok mnie stała ciężarówka. Ja pojechałem prosto, a jej kierowca, bez żadnej sygnalizacji, skręcił w prawo, wprost we mnie. Mi się nic nie stało, ale rower, oprócz siodełka, które mam do tej pory, był całkowicie zniszczony. Byłem w szoku. Dobrze, że jak już musiało się coś takiego stać, to stało się to w Turcji, którą trochę znałem.

Miał też trochę szczęścia. Do wypadku przyjechał policjant, który był członkiem dużego miejskiego klubu rowerowego. Zadzwonił do kolegi z klubu, który pomógł Michałowi: począwszy od zorganizowania noclegu, skończywszy na dopięciu formalności z ubezpieczycielem.

- Pieniądze z ubezpieczenia dostałem w ciągu 10 dni: dokładnie tyle, ile wyliczyłem. Kupiłem sobie nowy rower, który wytrzymał do końca wyprawy.

W Kazachstanie pytali czy jestem normalny

Po Turcji była Gruzja , którą już trochę znał i Kazachstan.

- To mój topowy kraj podczas tej wyprawy - mówi od razu. - Dlaczego? Ze względu na przepiękną naturę, pustkę stepu, przestrzeń, nietknięty krajobraz. To mnie kręci. Na odcinku 100 - 200 km nie było żadnych śladów cywilizacji, żadnej wioski, miasta. Tylko droga, zresztą jedyna. Do tego ludzie, którzy zatrzymywali się, pytali skąd jadę, dokąd i czy jestem normalny, że akurat tam. Uśmiechali się, pozdrawiali, dzielili się ciastkami, owocami, wodą. W Kazachstanie musiałem łapać „stopa”, ponieważ popękały mi szprychy w kole. Rodzina, która podwiozła mnie 300 km do Ałmaty, pomogła mi znaleźć sklep rowerowy. Ludzie w tym kraju są otwarci, życzliwi. Inni od Europejczyków, czy choćby Polaków.

Chiny: walka z wiatrem o każdy metr

Najbardziej Michał zawiódł się na Chinach. Powodów było kilka.

- To był najcięższy okres wyprawy i jeden z dłuższych: Chiny to ponad 4 tys. przejechanych kilometrów i 50 dni podróży - mówi. - Po pierwsze, miałem wiele problemów technicznych: m.in. pękały szprychy, a ciężko było z ich wymianą. Sam nie mogłem tego zrobić, potrzebne były odpowiednie narzędzia. Chińskie sklepy nie zawsze miały właściwy rozmiar szprych, nie zawsze też chętnie służyły pomocą. Po drugie, przeszkadzały pogoda i ukształtowanie terenu. Góry dało radę jeszcze pokonać, ale z wiatrem już wygrać nie było można. To był najgorszy przeciwnik, czasem walczyłem o każdy metr. W pewnym momencie, aby zdążyć przedłużyć wizę, musiałem zsiąść z roweru i dojechać na miejsce pociągiem.

Kłopotliwe było też jedzenie. Z perspektywy turysty-smakosza było idealne, bo dopiero co przyrządzane ze świeżych produktów. Rowerzysta-podróżnik potrzebował jednak potraw z długą datą ważności. O takie nie było łatwo.

- Bardzo odczułem też barierę językową - opowiada. - Chińczycy słabo mówili po angielsku. Wszędzie mogłem dogadać się za pomocą gestów, tu były z tym duże problemy. Kilka razy zdarzyło mi się też, że nie mogąc porozumieć się ze mną po chińsku, Chińczyk brał kartkę papieru, napisał na niej swoje „krzaczki” i pokazywał mi... żebym sobie przeczytał. Mentalność ludzi mi nie pasowała. Padał deszcz, ja cały mokry wymieniałem pękniętą dętkę, a z tyłu podszedł do mnie pan z parasolem i stał tak bez słowa wpatrzony we mnie. Dla nas, Europejczyków, takie gapienie się jest odbierane jako niemiłe, u nich to normalne.

Poczuć klimat Route 66

Odskocznią od Państwa Środka były Stany Zjednoczone, do których przyleciał samolotem.

- Ameryka była stosunkowo prosta i przyjemna - mówi 28-latek. - Jechałem kultową drogą nr 66 (otwartą w 1926 roku, straciła na znaczeniu po powstaniu sieci autostrad - red.). Ta cała popkultura związana z „sześćdziesiątką szóstką” - z piosenkami, filmami - nagle się urzeczywistniła. Mijałem opuszczone miasteczka, wsie, stacje benzynowe. Był klimat. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie Wielki Kanion, pustynia Mojave, stepy. Krajobraz pierwszych zachodnich stanów był bardziej naturalny. Później zamienił się w rolniczy z dużymi polami, uprawami, hodowlami zwierząt w Oklahomie. Potem była Luizjana z bagnami, pelikanami i Nowym Orleanem, który jest jednym z najbardziej klimatycznych miast w USA i stolicą jazzu.

Marzeniem Michała było obejrzenie meczu NBA. Udało się: był jednym z kibiców podczas spotkania Miami Heat z San Antonio Spurs.

Wiele więcej o przygodach Michała Brakonieckiego w trasie przeczytacie w aktualnym papierowym wydaniu „Tygodnika Ostrołęckiego”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki