Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oswajają śmierć bez cierpienia

Jarosław Sender
Bolesław wiosłował kiedyś w olimpijskiej kadrze kajakowej. Miał jechać na olimpiadę do Rzymu. Komuniści nie puścili. Do niedawna mimo wieku podeszłego był okazem zdrowia. Chłopem na schwał. Od trzech miesięcy leży przykuty do łóżka choroba nowotworową.

- Najtrudniejsze było przełamanie kryzysu. Na samym początku, dwa lata temu. Nigdy na nic nie chorowałem. Choroba spadła jak grom z nieba. A tak się cieszyłem zdrową, pogodna starością - mężczyzna ociera łzy.

- Masz Bolciu, masz kochanie - żona podaje mu chusteczkę, też susząc oczy.

Pan Bolesław ma ostatnio gorszy okres, zaostrzenie choroby, zmieniane leki. Ale kiedy nad łóżkiem pochyla się Teresa Myślak, pielęgniarka z hospicjum, twarz chorego się uśmiecha.

- Dzisiejsza noc była piękna, cudowna. Nic nie bolało - zapewnia. - Tylko te mięśnie coraz słabsze - z wyrzutem maca skryte pod kołdrą nogi.

- W sierpniu minie dwa lata choroby męża - opowiada pani Zofia. - Nie miał operacji. Dostaje leki. W ubiegłym roku podczas pobytu w szpitalu złapał sepsę. Doktor Jarema ledwie go z tego wyprowadził. I prosto ze szpitala trafiliśmy do hospicjum. To szczęście wielkie, że coś takiego istnieje. Jeszcze z takimi ludźmi jak doktor Piotr i pani Tereska. Nie każdy ma taki dar jak oni, obcowania serdecznego z chorymi, tak biednymi, tak znękanymi chorobą. Są na każde wezwanie, we dnie i w nocy. Można liczyć na tę brygadę pomocy o każdej porze.

Pielęgniarka mierzy pacjentowi ciśnienie, sprawdza cewnik, osłuchuje serce. Nie znajduje niczego niepokojącego. Rodzina się cieszy. Nawet kudłaty York Duduś oblizuje nogi pielęgniarki radośnie.

- On zazwyczaj asystuje mi przy badaniu. Mości się na kołdrze i pilnuje, żebym krzywdy jego panu nie zrobiła - żartuje pielęgniarka, najwyraźniej zżyta z rodziną.

- U nas nie mówi się o chorobach. Mąż ma tyle wiary w sobie - zapewnia pani Zofia, też schorowana ciężko na serce. On teraz cały czas mówi o wiośnie. Czuje, że powinien już być w ogródku.

- Ja choćby dzisiaj chciałbym wyjść, ale nogi nie chcą, choć głowa się wyrywa. Ale może Pan Bóg i lekarstwa pozwolą. Będzie dobrze - uśmiecha się z nadzieją pan Bolesław z ortopedycznego łóżka. W maju skończy 83 lata.

Wyciszają cierpienie

Pan Bolesław jest jednym z pacjentów, których tego kwietniowego dnia odwiedzam wraz doktorem Piotrem Gumkowskim i Teresą Myślak. Są pracownikami domowego hospicjum onkologicznego, istniejącego od prawie dziesięciu lat. Zakładała je doktor Beata Parzychowska, anestezjolog, prowadząca w Ostrołęce poradnię leczenia bólu. Od kilku lat hospicjum prowadzi doktor Gumkowski, chirurg specjalizujący się także w opiece paliatywnej. Współpracują z nim doktor Agnieszka Domurad i dwie pielęgniarki - Teresa Myślak i Danuta Lemańska.

- Jeździmy z wizytami do domu chorego. Narodowy Fundusz Zdrowia płaci nam na piętnastu pacjentów miesięcznie - bo dla nich ta opieka jest bezpłatna. Ale liczba naszych podopiecz-nych jest płynna - mówi doktor Gum¬kowski. - To są ludzie, u których zakończone już zostało leczenie onkologiczne - operacje, chemioterapia. Pozostało tylko łagodzenie bólu, cierpienia, budowanie lepszego samopoczucia.

Do hospicjum trafiają pacjenci w różnym stanie, na różnym etapie choroby.

- Niektórzy są pod naszą opieką po dwa - trzy lata. Ale zdarzało się też kiedyś, że trafiliśmy do bardzo wycieńczonego człowieka. Wychudzonego, bo nie mógł jeść. Z bólu i nie tylko. Nakarmiliśmy go kroplówką, złagodziliśmy ból. Wyciszyliśmy jego cierpienie. Ale on po kilku dniach zmarł. Życia przedłużyć mu przecież nie mogliśmy, ale mogliśmy wydłużyć ten okres mniej bolesnego spokoju. Gdyby do nas wcześniej się zgłosił, cierpiałby pewnie mniej - mówi lekarz.

Świadomość ludzi jest jednak taka, że hospicjum kojarzy im się z umieraniem. Boją się tego słowa.

- A my pomagamy im przejść przez ten ostatni etap. Zajmujemy się ich dolegliwościami i uciążliwościami wynikającymi z dramatycznego finiszu walki o życie. Podnosimy ich na duchu. W szczególnych sytuacjach rodzina może liczyć na wsparcie psychologa. I księdza, szpitalnego kapelana. Pomagamy pacjentowi i rodzinie w opiece nad nim - doktor tłumaczy istotę opieki paliatywnej. - Zdarzyło nam się - raz czy dwa - wypisać z hospicjum pacjentów. Uznanych przez onkologów bez szans na dalsze leczenie, a po paliatywnej radio - czy chemioterapii okazało się, że proces nowotworowy się wyhamował. I pacjent nadaje się nie do hospicjum, tylko wraca na dalsze leczenie onkologiczne. To była wielka radość i dla nich, i dla nas.

Jednakże w ubiegłym roku pożegnali na zawsze około pięćdziesięciu podopiecznych. Cały czas w tym "latającym" szpitalu trwa smutna rotacja.

- Wszystkie sytuacje są ciężkie. Każdego pacjenta pamiętam, choć było ich wielu - opowiada o trudnej czasami do zniesienia posłudze Piotr Gum¬kowski. - Nieraz są to niewyobrażalne rodzinne tragedie. Na przykład okazuje się, że nasz pacjent, który odszedł, był jedynym żywicielem rodziny, która nagle pozostała bez środków do życia. Albo, że umiera nam ojciec, który osierocił kilkoro dzieci. Matki też nie miały... Albo młodzi, dwudziestokilkuletni ludzie, którzy powinni pełna piersią radośnie cieszyć się życiem. A muszą się z nim rozstać.

Gdy ból łagodnieje, nabierają zaufania

- Pacjent, do którego teraz jedziemy, nie chciał słyszeć o hospicjum - wspomina lekarz w drodze do pod¬ostrołęckiej wsi. - Ale rodzina dwa lata temu namówiła go na naszą opiekę. Okazało się, że on był strasznie wymęczony bolesną bezsennością. Odtrzech miesięcy z powodu bólu nie mógł spać. Kiedy pomogliśmy mu pokonać tę wykańczającą bezsenność, nabrał do nas wielkiego zaufania.

W progu domu lekarza i pielęgniarkę serdecznie witają żona - Danuta i synowa, Jadwiga. Obie bardzo troskliwie opiekują się chorym od trzech lat.

- Dzisiaj niekumaty - patrzy na teścia z troską synowa. - Jeść nie chce. Na przymus trzeba karmić. Wczoraj nam się dotknąć nie dał. Wszystko go bolało. Ale gorączki nie ma.

- Nie wiemy, czy się zaziębił, czy coś innego go męczy. Od piątku jakoś taki niemrawy - z jeszcze większą troską przygląda się mężowi pani Danuta, osiemdziesięciopięcioletnia kobieta niezwykłej urody.

Doktor bada chorego skrupulatnie. Wypytuje o temperaturę, opuchnięte nogi, inne dolegliwości. Uzgadnia podawanie leków. Zmienia środki przeciwbólowe. Tłumaczy wszystko pani Jadwidze.

- Mąż zachorował trzy lata temu, jakoś przed Wielkanocą - opowiada starsza pani. - Zaczęło się od bólu nogi. Nie pomagały masaże. Bolała coraz bardziej noga, miednica, kręgosłup. W szpitalu w Makowie skierowali go na rehabilitację. Ale on się przecież w ogóle do tego nie nadawał. Więc pojechaliśmy do urologa do Ostrołęki. Od razu skierował go na wszystkie badania do szpitala. W trzy dni postawili diagnozę - rak prostaty z przerzutami na kości. Na operację za późno. Pozostała chemia. A teraz pomoc hospicjum. Mąż bardzo się cieszy, jak pan doktor Piotr przyjeżdża - zapewnia pani Danuta. - Zawsze jakąś ulgę przywiezie. Zmieni leki, obada. Edzio wierzy, że mu lepiej będzie. Żeby pan doktor nam nie pomagał, to on już dano by nie żył, jak jego koledzy ze wsi.

- Dziadek, to nie porozmawiasz z panem doktorem nic? - zachęca synowa, która bardzo rzetelnie starszym panem się opiekuje.

Ale pacjent siły dziś nie ma, choć jesienią jeszcze po ogródku spacerował. A dobrego nastroju w tym stanie tym bardziej brak. Ożywia się jednak, gdy pielęgniarka, Tereska, pyta o najmłodszego prawnuczka. Uśmiecha się i zaczyna opowiadać. Osiem tygodni prawnuś skończył. Siedmiu prawnuków ma i jedną prawnuczkę, najstarszą. Ot, taka radosna migawka w ponurym położeniu.

- Bardzo się nimi cieszy, ogląda zdjęcia w Internecie. Pamięta o wszystkich. Tylko dzisiaj taki osłabiony - usprawiedliwia teścia synowa.

Ale mają nadzieję, że rodzina w komplecie siądzie przy wielkanocnym stole, by podzielić się jajkiem.

Panie doktorze,

chcę umrzeć

W dalszej drodze do kolejnego pacjenta doktor Gumkowski mówi o bólu: - Najgorsze są bóle neuropatyczne i kostne. Gdy nowotwór atakuje komórki nerwowe albo kości. To ból nie do zniesienia. Wymaga łączenia wielu leków, środków narkotycznych, wlewów dożylnych. Jeżeli ból jest nie do opanowania, wysyłam pacjentów do ośrodków leczenia bólu, do centrum onkologii.

Piotr dopiero od kilku tygodni jest pod opieką hospicjum.

- Gdyby nie hospicjum, już by nie żył - wita Teresę Myślak w drzwiach żona, Halina. - Chodziłam przy nim, robiłam i płakałam. Bo trup prawie był. Wreszcie musiałam poprosić o pomoc.

- Wyciągnęli mnie z grobu prawie - mówi siedemdziesięcioletni mężczyzna. - Nie wiem, co mi się stało. Nie mogłem jeść nic. Nie mogłem pić. Wszystko zrzucałem.

- Pan Piotr mocno się odwodnił - wyjaśnia pielęgniarka. - Trzeba było natychmiast uzupełnić elektrolity. Domowym sposobem tego zrobić się nie da. Pozostaje szpital, albo my. Szczęście, że pani Halina zdecydowała się na pomoc.

Bólowo chory ma się znośnie. Wystarczy plaster i Tramal raz na trzy dni.

Pana Piotra los nie oszczędzał. W 1967 roku stracił obie ręce.

-W Borawem to było - przypomina straszne doświadczenia żona. - Elektrownia na dwa tygodnie wyłączyła prąd. A młodzi po Wielkim Poście chcieli się pobawić, zrobić zabawę w remizie. Mąż wtedy jako malarz w Warszawie pracował, ale na elektryce się znał. Namówili go, żeby pomajstrował coś na słupie. Kiedy wszedł na ten słup, włączyli prąd. Spadł cały poparzony. Ręce trzeba było amputować.

Miał już wtedy żonę w ciąży. Troskliwie opiekuje się nim do dziś. Choć on mimo kalectwa przez całe życie bardzo jej pomagał. To dodawało zawsze siły w zmaganiu z nieszczęściem. Bo opatrzność jednak nie odpuściła. Jakby Piotr był za mało doświadczony przez los. Dwa lata temu zachorował na raka. Dwa lata temu laserem miał wypalany guz prostaty. Odrósł. Miał chemię sześć razy, w ubiegłym roku.

- Po operacjach, jeszcze przed chemią miał takie ataki bólu, że wołał: panie doktorze, chcę umrzeć, żeby już nie bolało. Po chemii bóle zelżały nieco. Ale teraz podobno znów coś tam się kluje. Boimy się. Dlatego zgłosiliśmy się do hospicjum.

Halina i Piotr szukają pomocy, a przede wszystkim siły, także w Bogu. Wrócili właśnie z rekolekcji.

- Piotr tak się cieszył, że mógł wreszcie pójść do kościoła. Wczoraj powolutku poszliśmy. I dzisiaj też. On od 15 lat odmawia różaniec - choć bez różańca. Ja mam tu swój ołtarzyk - kobieta pokazuje stolik pod obrazem Jezusa, oprawiony w sztuczne kwiaty i lichtarze ze świecami.- Co dzień o trzeciej odprawiam koronkę do miłosierdzia bożego. Bo o trzeciej Jezus zmarł na krzyżu. To pomaga bardzo. W różnych sprawach. Jak się pomodlę, to lekka jestem. Wszystko jak z płatka mi idzie. I w myślach, i w robocie - zapewnia radośnie pani Halina i dodaje na koniec: jestem wzruszona pomocą doktora i pielęgniarek. Żałuję, że nie zgłosiłam się do nich, gdy mąż na chemii był. Bo źle znosił. Mam nadzieję, że teraz lżej nam będzie z tym cierpieniem.

A pan Piotr pyta, czy zagrać nam na harmonijce. Wyciąga z szafy małe organki i wycina na nich raźno różne stare szlagiery.

Wiara i nadzieja

- Nasi pacjenci są czasami bardzo dzielni. I dobrze jest, kiedy maja wiarę w życie i nadzieję. Staramy się to w nich podtrzymywać. Otaczamy ich przy tym wszelką opieką: podajemy leki dożylne, zastrzyki, doktor wypisuje recepty, kieruje do lekarzy jeżeli zapadają na inne, poza nowotworowe choroby. Są to pacjenci z bardzo wieloma problemami. Czasami wystarczy być raz na tydzień, a w niektórych fazach - dwa razy dziennie. Jesteśmy cały czas pod telefonem - mówi Teresa Myślak, pielęgniarka anestezjologiczna, która pięć lat temu z dużymi oporami dała się namówić doktor Parzychowskiej na pracę w hospicjum. A teraz trudno by jej było się z tym doświadczeniem rozstać. - Bo kiedy widzę, jak pan Piotr ma ochotę zagrać na harmonijce, jak pan Bolesław tęskni do ogródka, a pan Edzio do prawnuków to widzę wielki sens tego co robię.

Oboje z doktorem podkreślają, jak ważny jest ten ostatni etap. Bez bólu upokarzającego. Z cierpieniem złagodzonym. Żeby mogli myśleć o przyszłym życiu w wyciszeniu. Rodzina jest wtedy też bardziej pogodzona ze stratą. I chce ich do końca tą ostatnią drogą odprowadzać.

- Większość pacjentów chce odchodzić w domu - mówi doktor Gum¬kowski. - Rodzina przeważnie próbuje spełniać to życzenie. Choć nie zawsze starcza im sił. Ale na palcach jednej ręki można zliczyć te rodziny, które chciały oddać umierającego bliskiego do szpitala. Bojąc się, że nie poradzą sobie psychicznie, nie dadzą rady wytrzymać tego bolesnego odchodzenia, nie udźwigną własnej bez-silności. Jednak nawet, jeżeli w pierwszym odruchu chcą to zrobić, to w ostatnim momencie się wycofują. I potem są bardzo z tego powodu szczęśliwi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki