Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasza recenzja - "X-Men Geneza: Wolverine"

(bs)
Plakat z filmu
Plakat z filmu
Zdania fanów są mocno podzielone, ale na niewtajemniczonych czeka porządne kino akcji.

Złe miłego początki

Dla wszystkich tych, którzy traktują komiksy "Marvel Comics" jako największe dobro i wyznacznik pewnych standardów, których złamać nie wolno, mogę dać tylko jedną receptę: Darujcie sobie kolejną, czwartą już część adaptacji filmowych traktujących o mutantach. "Wolverine" nie jest żadnym odstępstwem od norm wyznaczonych przez poprzednie części. A jak w przypadku większości filmowych adaptacji powieści, opowiadań, komiksów, czy gier komputerowych- prawdziwi fani będą zawiedzeni. Dlatego też darujcie sobie poniższą recenzję.

Weteran wojenny, pół-weteran adaptacji

Chyba, że nie wpisujecie się w powyższy, przedstawiony przeze mnie obraz? Jeśli odpowiedź brzmi twierdząco, zapraszam do lektury.

Gavin Hood, twórca czwartej części "X-Men" ma w swoim dorobku reżyserskim już 3 adaptacje: 2000 rok- "W pustyni i w puszczy" (od razu potwierdzam: tak, ten z Arturem Żmijewskim-na podstawie powieści Henryka Sienkiewicza), 2005- "Tsotsi" na podstawie powieści Athola Fugarda oraz -wspomnianą już- "Genezę". Tuż przed premierą, szczególnie w Polsce, pojawiły się drwiące opinię, że człowiek od "W pustyni i w puszczy" bierze się za wysokobudżetową hollywoodzką produkcję. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Prawdopodobnie w innym przypadku mogłoby mieć, jednak Hood już w pierwszych scenach przekazuje widzom jasny komunikat: "Wiem, jak robi się filmy. Wciągające filmy!".

Pierwsze minuty projekcji to urywki zdarzeń, wspomnień, bynajmniej nie do końca wyrwanych z kontekstu. Młody, kilkuletni chłopiec jest świadkiem śmierci swojego ojca. Pod wpływem emocji i furii pojawiają się, wychodzące z jego knykci- szpony, które służą do zabójstwa mordercy. Jak na ironię losu, zabity okazuje się jego prawdziwym ojcem. James, bowiem tak brzmi imię naszego (jeszcze) małego bohatera, musi uciekać. Towarzyszy mu jego….?...brat Victor, który jeszcze 20 sekund wcześniej był tylko kolegą, a teraz wyjawił mu skrywaną tajemnicę. Akcja dzieje się błyskawicznie, fabuła na kolejny film opowiedziana w 2 minuty to prawdziwy wyczyn.

Następnie poznajemy braci jako dorosłych mężczyzn biorących udział w Wojnie Secesyjnej, chwilę później latają samoloty z I wojny światowej, nie zdążymy się przyjrzeć, przyzwyczaić do obrazu, a już widzimy te same postaci w trakcie walk 6 czerwca 1944, kiedy to alianci otworzyli nowy front w Normandii.

Chyba coś jest nie tak, skoro minęło osiemdziesiąt lat, a rodzeństwo wygląda wciąż tak samo? Jakby tego było mało, etap zapoznawczy kończy się sceną rozstrzelania w Wietnamie. Nie mając pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, możemy wyciągnąć szybkie wnioski: nasi bohaterowie są super szybcy, super silni, a do tego zupełnie się nie starzeją. Co? Jak? Dlaczego? Reżyser świadomie pozostawia widzów w nieświadomości, wyłącznie po to, żeby chcieli poznać fabułę oglądając film do końca.

Miała być krótka gra wstępna rozbudzająca zmysły? I jest! Podano nam ją jak na talerzu. A i rozbierać się nie trzeba!

Miał być "full boxoffice"? I był, dlatego rekomendacja jest wyborna.

Ach te amerykańskie standardy!

Nie oszukujmy się. Film jest przewidywalny jak każda, typowa amerykańska produkcja. Nawet ten, kto pojęcie o X-Menach ma nikłe, sprawnie połączy układankę w całość. Zarys podziału na "dobrego, szlachetnego, miłosiernego" oraz "złego, morderczego, krwistego" brata pojawia się już na początku. Antycypacja dalszego biegu wydarzeń, w większości przypadków, powinna przebiec bez większych komplikacji, dlatego też ograniczę streszczenie przebiegu akcji do minimum.

Co prawda pojawiają się wątłe, niczym jesienne liście, próby zaskoczenia widza niespodziewanym zwrotem akcji, ale ten element produkcji jest jednak nieudany.

Priorytetem "X-Men Origins" jest dostarczenie lekkiej w odbiorze, możliwie bezkrwawej, emocjonującej rozrywki. Jakie elementy najlepiej wypełnią swoje zadanie? Walki, walki, walki, przystojny bohater, piękna kobieta, utracona miłość, nowa nadzieja, niewiadoma i samotność pod koniec filmu.

Efektownych starć mutantów mamy pełno, za długo by wymieniać wszystkie kombinacje postaci ścierających się ze sobą. Wystarczy powiedzieć, że w większości występuje tytułowy bohater, grany przez Hugh Jackmana- Wolverine. Mógłbym być złośliwy i w tym miejscu stwierdzić, że wybór najseksowniejszego mężczyzny świata na rok 2008według magazynu "People", był czystym zagraniem komercyjnym, ale tego nie zrobię.

Po pierwsze dlatego, że Jackman w rolę "Rosomaka" wcielił się już kilka lat temu, w pierwszej części "X-Men", po drugie, że i bez tego tytułu kobiety waliłyby tłumnie do kin, żeby obejrzeć jego fantastycznie wyrzeźbioną i umięśnioną sylwetkę, a po trzecie- Hugh Jackman do tej roli zwyczajnie się nadaje. Chociaż rola to nietrudna do zagrania i podołałoby jej kilku innych, alibi twórcom znalazłem i ten wątek pozostawię w spokoju.

Zawsze denerwowało mnie w amerykańskich produkcjach, że główny bohater tylko pozornie, zewnętrze i wewnętrznie zbudowany jest ze stali. Nie ma od niego silniejszego, nie ma bardziej odpornego, wytrzymałego psychicznie, a wygrać z nim można tylko uciekając się do podstępu. Jak przychodzi co do czego, nasza główna postać jednak nie jest taka, na jaką wygląda. Potrafi kochać, czuć, cierpieć, aż mu się łezka w oku zakręci.

Chociaż łza po policzku nigdy nie spłynie! Co jest niezwykle ważne, bowiem wciąż walczy ze swoimi słabościami jak przystało na "superhardhero". A najlepiej jak będzie martyrologią całej ludzkości, której życia i wolności musi bronić. I taki jest również Wolverine.

Nie dziwię się, że po trzech częściach cyklu "X-Man", Gavin Hood właśnie jego wybrał na osobną opowieść. Charyzmatyczny indywidualista o niepewnej, zapomnianej przeszłości nadawał się do tej roli znakomicie.

Co bardziej czułych może razić, nomen omen, średnia próba gry na uczuciach widzów. Mamy się, widząc bolączki, rozterki, problemy głównego bohatera rozczulić, ale w momencie kiedy (niczym Feniks z popiołów) wydostaje się z otchłani tragedii ludzkiej, czuć respekt i podziw. Dla bardziej ambitnego kinowego gościa naiwne to będzie, oj naiwne. Ale i tak gawiedź potrawę kupiła.

Cóż, taki jest schemat Hollywoodu, to oni wiedzą jak robić dobre filmy, to oni zbijają miliony na swoich produkcjach, a nie ja.

Zwycięzca może być tylko jeden

Dość szukania dziury w całym, dość pastwienia nad nieistotnymi elementami. Gra aktorska razi? NIE! Piękne kobiety są? SĄ! Akcja, walki, skoki, efekty? Nie ma problemu! A muskularni, przystojni mężczyźni występują? Jak najbardziej!

A te, nieraz, denerwująco ckliwe momenty w filmie można puścić błyskawicznie w niepamięć. Przecież taki rozwój wypadków był do przewidzenia. Trzeba mocno nie znać się na kinie myśląc, że wybierając się na "X-Men Geneza" obejrzymy ambitny, psychologiczny, dramatyczny obraz, w którym walki będą wyłącznie wisienką na torcie. Tak nie było, nie jest i raczej nie będzie. Oprócz "Mrocznego Rycerza" wszystkie adaptacje traktujące o komiksowych super bohaterach były banalne i przyziemne. Różnica polega na tym, że wiele z nich było przy tym żenujących i fatalnie zrealizowanych. Ostało się tylko kilka, które można, raczej bez mrugnięcia okiem, polecić. "Wolverine" jest właśnie jednym z tych filmów.

Chociaż braków jest wiele, koncepcja filmu dla nastolatka wylewa się litrami (brak krwi), tanie zagrywki na uczuciach widzów również się pojawiają, to do obejrzenia filmu namawiam. Przed pracą, po pracy czy w pracy, otrzymamy kawałem dobrego, imponująco efektownego, lecz bezmyślnego kina. Do relaksu? Jak najbardziej jestem za.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki