"Drogi Święty Mikołaju. W tym roku mam tylko jedną prośbę. Chciałabym, żeby na święta Pan Jezus puścił moich rodziców do domu… - tak zaczyna się list do Świętego Mikołaja dziesięcioletniej Gabrysi Gładek z Jednorożca. "Puścił moich rodziców do domu"? - zastanowiliśmy się w redakcji nad znaczeniem tych słów. Może rodzice są w szpitalu, może w więzieniu…? Różne scenariusze przychodziły nam do głów. Sprawdził się ten najczarniejszy. Okazało się, że rodzice Gabrysi nie żyją. Mama zmarła cztery lata temu, tata - pod koniec sierpnia tego roku.
Sóstka z Długiej
Jest ich sześcioro rodzeństwa. Ale najstarszy brat, Grzegorz, chociaż też mieszka w Jednorożcu, ma już swoja rodzinę. W rodzinnym domu została 10-letnia Gabrysia, 22-letnia Ania, 14-letnia Ewelina, 19-letnia Magda i 23-letni Jarek. Jest i babcia Antonina, na którą wszyscy mówią Marysia, ale głową rodziny i opiekunem prawnym nieletnich dzieci jest Ania.
Gdy zostali sami, Ania zostawiła pracę, naukę i plany na małżeństwo.
- Bo tyle mam na co dzień spraw do załatwienia, że na nic innego nie zostaje mi czasu. Sprawy urzędowe, gotowanie, sprzątanie, pranie, pilnowanie odrabiania lekcji… - wylicza dziewczyna, która zamiast biegać na dyskoteki, dogląda domowego ogniska. I rzadko się przy tym uśmiecha. - Do mnie jeszcze nie dotarło, że taty nie ma. Tata odszedł nagle… Nadal w to zresztą nie wierzę. Gdy odchodziła mama był początek roku szkolnego. Teraz tak samo. Koniec wakacji… Strata jednego rodzica to już był wielki cios, a po śmieci taty zupełnie się załamałam - wyznaje Ania.
Mamę zabrał im rak
Hannę Gładek któregoś dnia zabolała ręka. I nie chciała przestać boleć. W końcu, przy okazji pobytu w Przasnyszu postanowiła zrobić prześwietlenie. Diagnoza była jednoznaczna: rak kości. Leczenie zaczęło się od razu. Szpitale, naświetlania, chemioterapia… Poprawy jednak nie było. Wręcz przeciwnie. Rak zaatakował także płuca. Z każdym miesiącem Hanna słabła i malała nadzieja na jej wyzdrowienie. Zmarła 1 września, dziewięć miesięcy od diagnozy. Miała 42 lata. Zostawiła szóstkę dzieci. Gabrysia była wtedy w zerówce, Ania w maturalnej klasie…
- Mama odeszła. Odchodziła kilka miesięcy i powoli się z nią żegnaliśmy. Ale i tak na jej śmierć nikt z nas do końca się nie przygotował. Tata ze śmiercią mamy nigdy się nie pogodził. Nie mówił wiele, ale to było widać - opowiada Ania, a po jej policzku płynie łza. Szybko ją ociera i mówi dalej - o kolejnym rodzinnym dramacie. Chorobie, która na długie miesiące uwięziła w szpitalach całą rodzinę.
- Nagle zachorowałam. Wykryto gruźlicę. Najpierw u mnie, a potem u całej rodziny - mówi dziewczyna. W efekcie wszyscy mieszkańcy domu przy ulicy Długiej, oprócz babci, trafili - najpierw do szpitala w Przasnyszu, a potem do Otwocka. Pobyt w szpitalach trwał około dwóch miesięcy, proces zdrowienia - kilka miesięcy. Ale powoli gruźlica dawała za wygraną. Życie rodziny Gładek wydawało się powoli wracać do normy.
- Wróciliśmy do domu i wydawało się, że najgorsze jest już poza nimi - wspominają. Nowe życie rodziny miało oprzeć się na dwóch filarach: tacie i babci.
Tata zmarł na serce
Andrzej Gładek zmarł 24 sierpnia tego roku. Zmarł nagle. Miał 54 lata.
- Jeszcze w niedzielny wieczór mieliśmy gości, siedzieliśmy do późna, śmialiśmy się… Wszystko było w porządku. O drugiej w nocy tata przyszedł do babci i powiedział, że go boli serce. Babcia przybiegła do mnie. Prosiła, abym poszukała jakiś tabletek. Ale tata nagle upadł… Brat zaczął go reanimować. Gdy przyjechała karetka jeszcze żył. Pojechałam za karetką, ale było już na późno. Zmarł nam praktycznie na rękach - Ania gubi kolejną łzę. Jej rodzeństwo siedzi ze spuszczonym wzrokiem. Usiłują ukryć, wciąż przecież tak świeże, emocje.
W akcie zgonu lekarz napisał, że powodem śmieci Andrzeja było nagłe zatrzymanie krążenia.
Jego córki nie bardzo wierzą w tę diagnozę. Dziwią się, bo ich tata nigdy nie narzekał na serce. Z drugiej strony wiedzą, że nie narzekałby nawet wówczas, gdyby serce go bolało.
- Tata nie lubił pokazywać, że się przejmuje. Ja pamiętam go zawsze uśmiechniętego, jak się bawił z dziewczynami. Wszystkie troski odkładał na samotne godziny, dla nas miał zawsze uśmiech. I jak zamykam oczy nadal widzę go uśmiechniętego. Wprawdzie po śmieci mamy załamał się i tak jakby stracił sens życia, ale z czasem zaczął go odzyskiwać. W tym roku naprawdę dużo zrobił w domu, nawet pieniądze zaczęliśmy jakieś odkładać - opowiada Ania, która - na podobieństwo taty, także od smutku ucieka w robotę.
Więcej na ten temat przeczytacie w najbliższym papierowym wydaniu Tygodnika Ostrołęckiego.