Proboszcz parafii w Myszyńcu ks. Zdzisław Mikołajczyk za kilka tygodni odchodzi na emeryturę. Jednak nie opuszcza miasta. Pozostanie przy swoich parafianach. Miastu i wiernym poświęcił niemal 30 lat swojego życia.
Przestronny pokój na plebanii w Myszyńcu. Na ścianach wiszą obrazy i płaskorzeźby. Niektóre przedstawiają Matkę Boską, inne Jezusa lub świętych. Pod jedną ze ścian stoi spory regał z książkami. Na środku pokoju stół. Wokół niego dwa fotele i krzesło na biegunach. Ksiądz Mikołajczyk siada na fotelu bujanym. Lekko się kiwa w przód i w tył. Tydzień przed odejściem na emeryturę opowiedział trochę o swoim życiu, o sobie i o swojej posłudze duszpasterskiej. Tak, by wszyscy, którzy księdza znają, mogli dowiedzieć się czegoś więcej, by mogli poznać wydarzenia z życia w innych parafiach.
Ksiądz Mikołajczyk rozpoczyna opowieść.
Dzieciństwo i lata młodzieńcze
- Urodziłem się 30 grudnia 1928 roku w miejscowości Lubowicz-Byzie, w parafii Kuczyn. Był to powiat Wysokie Mazowieckie, w ówczesnym województwie białostockim. Kiedy miałem sześć lat, po śmierci babci ze strony matki, ojciec sprzedał dom i gospodarstwo i przenieśliśmy się do Kozarzy, po drugiej stronie parafii kuczyńskiej. Tam z bratem swoim prowadził cegielnię. Zawsze chciał wrócić w swoje rodzinne strony. Tam też, w Kozarzach, rozpocząłem naukę, gdy miałem sześć lat. Pamiętam, że niedługo potem zmarł Marszałek Piłsudski i nauczycielka, która prowadziła z nami lekcje, nauczyła nas takiego wierszyka: "To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że jesteś już w grobie, chociaż cała dziś polska ziemia, cała polska ziemia w żałobie".
Ktoś dzwoni do drzwi. Gospodarz na chwilę przerywa opowieść. Po minucie lub dwóch wraca i siada w fotelu. Znów zaczyna się delikatnie bujać.
- Tam w Kozarzach zastała nas wojna. Pamiętam, jak pierwsze bomby spadły na pałac hrabiów w Ciechanowcu. To było kilka kilometrów od nas. Po Niemcach wojska rosyjskie przyszły. Mojego ojca i stryja zabrali do więzienia w Mińsku. Uważali ich za tzw. pomieszczyków, bo mieli prywatną cegielnię. Na szczęście udało im się wrócić cało i zdrowo do domu. W ogóle wojna dość spokojnie nam minęła. Ale tuż po wojnie w 1946 r. matka moja zachorowała na gruźlicę i zmarła. Bardzo to przeżyłem. Mocno byłem z nią zżyty. Wyjechałem do GdańskaOliwy, do mojej rodziny. Tam skończyłem też gimnazjum w Sopocie. I pewnego razu ciotka, przyniosła do domu numer "Dziennika Bałtyckiego". Tam była taka informacja, że księża pallotyni przyjmują młodzieńców ze spóźnionym powołaniem kapłańskim. To było takie liceum o profilu humanistycznym w Chełmnie nad Wisłą. I gdy skończyłem to liceum, to chciałem zostać wśród pallotynów. Ale miałem dalekiego kuzyna księdza Jana Murawskiego, proboszcza w Wyszynkach Kościelnych, który mnie zawiózł do swojego znajomego ks. prof. Jana Czajkowskiego i zażartował, by mnie do rodzinnej diecezji przyjęli. A żart stał się faktem. Zacząłem studiować w seminarium duchownym w Łomży. Wcześniej, już po maturze, przyjechałem do domu. Ojciec mnie wziął na rozmowę i zapytał, co teraz chcę robić. Czy chcę iść na politechnikę, czy na uniwersytet? A ja odpowiedziałem mu, że chcę zostać księdzem. Powiedział mi: "Co to za kariera? Ale jeśli chcesz, to ja nie będę ci zabraniał", Ale powiedział, żebym jako ksiądz nie przyniósł mu wstydu. W 1955 roku skończyłem seminarium i odprawiłem moją mszę prymicyjną. Pierwszą moją parafią była Wizna koło Łomży.
Misja w Troszynie
Prawie rok ksiądz Mikołajczyk spędził w Stanach Zjednoczonych. Leczył się tam. Wracając do Polski, zwiedzał zachodnią Europę. Znajomi w Rzymie zaproponowali, by został i zaczął tam studia.
- Ale ja strasznie za Polską tęskniłem. I nawet nie było mowy, bym porzucił kraj.
Już w kraju kilka razy zmieniał parafie. Wysyłano go m.in. do Grajewa, Czyżewa, Puchał, a nawet Kadzidła.
- Dwa lata w Kadzidle spędziłem. Pierwszy raz wtedy z folklorem kurpiowskim się spotkałem i od razu pokochałem go z całego serca.
W tym czasie biskup łomżyński poszukiwał kapłana, który objąłby parafię w Troszynie. Jak mówił, potrzebował kogoś mocnego, z zapałem i energią, kto doprowadzi do końca rozpoczętą przed laty budowę kościoła. A budowa była wielkim wyzwaniem, bo świątynię stawiano z kamienia. W ten sposób proboszcz troszyński ominął problemy z zaopatrzeniem i zdobył pozwolenie na budowę kościoła. Jednak proboszcz Stanisław Murawski mówił, że taki kościół to się i 200 lat buduje, a ludzie chcą kościoła teraz.
- I gdzieś tam oko biskupa spoczęło na mnie, choć miałem za sobą dopiero dziewięć lat kapłaństwa. Ksiądz biskup spotkał się ze mną i mówi: "Ty mi tego kościoła nie zbudujesz, ale ty jesteś młody i masz dużo werwy, to uspokoisz tych ludzi". Podjąłem się zadania. Był to rok 1965.
W czasie, kiedy młody ksiądz Mikołajczyk przybył do Troszyna, ludzie modlili się w byłej organistówce. Kościół św. Bartłomieja spalili Niemcy 24 lipca 1944 r. Ale mimo że parafia liczyła wówczas dwa i pół tysiąca osób, na pierwszej mszy nowego proboszcza ludzi było niewielu.
- Pytam, czemu tak niewielu ludzi do kościoła przyszło? A oni mi mówią, że są wszystkim zniechęceni i nie wierzą, że ta budowa kiedyś się skończy. Ja na to odpowiadam, że może i rzeczywiście są zniechęceni - mają prawo. Ale mogliby przyjść, zobaczyć chociaż, czy proboszcz nowy nie jest jaki kulawy, albo bez oka. A tu nic! Trochę się rozejrzałem w tej parafii i oceniłem możliwości. Zebrałem ludzi i mówię im, że za pięć lat kościół dachem pokryjemy. A oni mówili między sobą: "Może i fajny ten nowy ksiądz, energiczny, ale ma chyba coś nie po kolei w głowie".
Jednak danego słowa ks. Mikołajczyk dotrzymał. W 1970 r. dach na świątyni leżał. Materiały na budowlę ściągał ze wszystkich krańców Polski: z Bytowa koło Koszalina, z okolic Raciborza, Głubczyc.
- Kiedyś dowiedziałem się, że w okolicach Strzelec Opolskich zamek rozbierają. Natychmiast się tam wybrałem. Z rozebranego zamku kupiłem m.in. schody i dużo już obrobionego kamienia. A z kościoła, który też demontowali, udało się kupić chrzcielnicę, jeden ołtarz marmurowy i jeden drewniany. Za bezcen to sprzedawali.
Trudno się budowało kościół w tamtych czasach. Władze często tę pracę utrudniały. Bywały jednak i chwile radości, które pozytywnie zaskakiwały.
- Raz pod kościół podjechała czarna limuzyna. Wysiadł z niej człowiek i idzie w naszym kierunku. Trochę żeśmy się obawiali, bo i czasy były niepewne. On podchodzi i pyta, gdzie może znaleźć księdza proboszcza. Mówię, że to ja i pytam, w czym mogę pomóc. Okazało się, że to przewodniczący powiatowej rady narodowej. Zdziwił się, że ja w ubraniu roboczym, brudny, zachlapany wapnem. Poprosił o chwilę rozmowy, więc zaprosiłem do plebanii i poczęstowałem go herbatą. A ten starosta mówi, że władze państwa chcą mnie odznaczyć Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, ale nie za budowę kościoła, tylko za rozwijanie agrokultury. My przecież żeśmy z pól mnóstwo kamieni zebrali. Poprosiłem o jakiś czas do namysłu. Później zdecydowałem, że nie przyjmę tego odznaczenia, by ludzie mnie nie wzięli za tzw. patriotę, czyli księdza, który współpracuje z władzami komunistycznymi. Teraz niedawno mi dali ten krzyż, już tu w Myszyńcu. Tym razem jednak było to odznaczenie za krzewienie kultury kurpiowskiej.
29 czerwca 1975 roku, w dniu świętych Piotra i Pawła, świątynia w Troszynie została konsekrowana przez księdza biskupa Mikołaja Sasinowskiego. Zaraz po tym przeniesiono księdza Mikołajczyka do parafii w Myszyńcu.
- Czasami tam zajadę, do Troszyna. Pochodzę trochę po świątyni, pomedytuję. I myślę, jak wspaniałe to dzieło, chociaż kosztowało tyle wysiłku i pracy.
Kurpiów odkrył na nowo
Trudno było opuszczać Troszyn.
- Ten kościół, to było drugie największe wydarzenie w moim życiu, zaraz po powołaniu i decyzji, że zostanę kapłanem. To było dziesięć lat katorżniczej pracy. Ale ksiądz biskup Sasinowski mówił, że Kurpie to naród, co lubi rosłych księży. Oni potrzebują kogoś, kto głośno powie homilię, kto zaśpiewa. I przekonał mnie, że powinienem wziąć parafię w Myszyńcu.
Do nowej parafii przybył 15 września 1975 r. 29 lat był proboszczem w kościele p.w. Trójcy Przenajświętszej w Myszyńcu. Tu też było mnóstwo roboty. Nie było domu dla organisty, plebania w fatalnym stanie, a i kościół wymagał remontu. Ksiądz Mikołajczyk szybko się wziął do pracy. Dach świątyni został pokryty miedzianą blachą (zużyto prawie 17 ton materiałów). Ksiądz wyremontował też dzwonnicę przykościelną z XVII wieku. Przeprowadził renowację ołtarzy. Dzięki jego staraniom, przed świątynią stanęły pomniki papieża Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jest też porządny parking. Ksiądz pobudował też trzy kościoły we wsiach parafii myszynieckiej: w Krysiakach, Dąbrowach i Wykrocie.
- Ten ostatni to w miejscu, gdzie był cud, który dotychczas nie został udokumentowany - wyjaśnia proboszcz. - Ja na początku byłem niechętny budowaniu tam świątyni. Ale biskup Zawistowski mówił, że tam gdzie są i modlą się ludzie, musi być także ksiądz. I kościół powstał.
Ksiądz Mikołajczyk, jak mówi, pokochał Kurpiów i Kurpiowszczyznę. Nauczył tutejszych ludzi, by cieszyli się ze swojej kultury i by się nią szczycili.
- Zawsze powtarzałem - nie wstydź się tego, że jesteś Kurpiem. Wstydzić się możesz tylko wtedy, gdy jesteś złym Kurpiem!
- To księdzu proboszczowi zawdzięczamy piękne procesje Bożego Ciała w strojach ludowych - przyznaje Bogdan Glinka, burmistrz Myszyńca. - Kiedyś tego nie było. A teraz we wszystkie większe święta wierni przychodzą w strojach ludowych.
Kiedy dwa lata po objęciu probostwa ksiądz Mikołajczyk zaproponował, by młodzież do bierzmowania przystąpiła w strojach kurpiowskich, ludzie się zaperzyli.
- A po co takie rzeczy wymyślać? - krzyczeli. - Przecież to strasznie drogie. Kto na to pieniądze da?
- Pomyślałem, może racja, trochę przesadziłem z tymi strojami - przypomina sobie proboszcz. - I już chciałem się wycofać. Ale wikariusz Zygmunt Bialuk powiedział, że absolutnie nie mogę teraz zmieniać zdania. Kurpie lubią ludzi stanowczych, co jak raz coś powiedzieli, to się tego trzymają.
Do bierzmowania tamtego roku przystępowało prawie 500 młodych ludzi. Tylko kilka osób nie miało stroju kurpiowskiego. W tym roku nabożeństwo bierzmowania było odprawiane w gwarze kurpiowskiej.
Chyba nikt w Myszyńcu nie wyobraża sobie innego bierzmowania, świąt Wielkiejnocy czy procesji bez strojów ludowych i innych kurpiowskich akcentów. Kurpie zżyli się z księdzem Mikołajczykiem. Niektórzy do tego stopnia go cenią, że nabożeństwa odprawiane przez niego uważają za szczególnie ważne. Półtora roku temu przedsiębiorca budowlany spod Myszyńca Stanisław Borkowski mówił nam, że jak niedzielnej mszy nie odprawia ksiądz proboszcz, to czuje się tak, jakby w ogóle nie był w kościele. Zapewne w swoich poglądach nie był odosobniony.
Ksiądz Zdzisław Mikołajczyk, mimo zaawansowanego wieku, to bardzo żywotny duchowny, który mocnym głosem, prostymi, nierzadko dosadnymi słowami, przez trzydzieści lat uczył parafian wiary i moralności. Czasami szorstki w obejściu, nie stroniący od kontrowersyjnych decyzji (nadajniki telefonii komórkowej na kościelnej wieży), jest postacią, która mocno wrosła w Myszyniec i na pewno na długo pozostanie w pamięci nie tylko parafian.
PS. W niedzielę, 22 sierpnia, w kościele Trójcy Przenajświętszej w Myszyńcu odbędzie się Msza święta, podczas której wierni podziękują księdzu Zdzisławowi Mikołajczykowi za 29 lat posługi w parafii i 49 lat kapłaństwa. Nabożeństwo odbędzie się o godz. 10.30. Tydzień później proboszcz oficjalnie przejdzie na emeryturę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?