Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jędrzej Majka, ozdrowieniec: Musiałem oswoić śmierć

Katarzyna Kachel
Katarzyna Kachel
A jeśli tak właśnie wygląda koniec? Strach pojawił się w nocy, gdy pogotowie odmówiło przyjazdu. Wtedy, kiedy po kilku dniach gorączki i niejedzenia szedłem do łazienki na czworakach, tak by się nie przewrócić, nie zemdleć. By nie znaleziono mnie następnego dnia, a może jeszcze kilka dni później martwego. Co by o mnie napisali w karcie zgonu: Jędrzej Majka, mieszkaniec Krakowa, lat 44, niewydolność krążeniowo-oddechowa?

FLESZ - W jaki sposób dezynfekować maseczki?

od 16 lat

Był poza nim. Może obok, ale nie za blisko. Nie dotyczył go ani wtedy, kiedy 25 lutego wrócił z Hanoi, ani wtedy, kiedy zaczął kaszleć, a gorączka skoczyła prawie do 38 stopni. Zdrowego chłopa, jak o sobie myślał, co to w Etiopii, Indiach i Kambodży śpi, je na ulicy i nie miewa najmniejszych problemów żołądkowych, świństwa się nie czepiają. Połknął Apap, bo to pewnie przeziębienie i, faktycznie, trzeciego dnia temperatura spadła. Może wtedy odetchnął, że już po sprawie i poczuł ulgę, że wcześniej nie panikował. Czwartego dnia na termometrze było 38 i pół. Zadzwonił do lekarki rodzinnej.

- Po pierwsze testy - usłyszał po wstępnym wywiadzie. Wietnam? Trzy tygodnie po powrocie? Ale potem był jeszcze Wrocław, spotkanie z podróżnikami. Wracał do Krakowa nocnym autobusem relacji Szczecin - Zakopane, wypełnionym do ostatniego miejsca. Wśród pasażerów obcokrajowcy. Może tam? Nigdy się tego nie dowie.

Poza procedurami

Podejrzewała od samego początku. No może nie od samego, ale po kilku dniach w ustach rodzinnej lekarki zaczęło pojawiać się słowo COVID. - Kilka razy dziennie dzwoniła z pytaniem, jak się czuję, czy jest poprawa. Ale poprawy nie było. Nie było też szans na testy - mówi Jędrzej Majka, podróżnik, dziennikarz, dziś ozdrowieniec. Historia czternastu dni życia Majki znalazła się poza wszelkimi procedurami. Na pytanie, czy był w ciągu ostatnich dni za granicą, odpowiedział „nie”.

Zgodnie z prawdą. Na kolejne, czy miał kontakt z osobą zarażoną - już nie widział, jak odpowiedzieć. Po oczach tego przecież nie widać. Nie miał pojęcia, gdzie się zaraził; w Wietnamie na pewno nie, ale w drodze powrotnej były przecież kolejne samoloty, pociągi, potem, już w Krakowie, tramwaje i sklep. Całkiem sporo okazji i zero celnych strzałów.

- Mogłem skłamać, że wróciłem z Niemiec czy Włoch, mogłem narazić bliskich, którzy chcieli mnie zawieźć prosto do szpitala. Nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego - opowiada. Gorączka nie ustępowała, kaszel stawał się coraz bardziej męczący, a on raz po raz zapewniał mamę przez telefon, że czuje się dobrze, że jego głos brzmi normalnie, że nie jest chory, że to nie to, pewnie suche powietrze. Ale nadszedł moment, kiedy musiał się poddać.

Koronawirus i kwarantanna. Oto nowe, najbardziej zabawne MEMY

Pierwszy telefon był do NFZ, skąd odesłano go do sanepidu i lekarza rodzinnego. Melodyjka oczekiwania wysłuchana kilka razy potrafi wyprowadzić z równowagi najbardziej zrównoważonego. Zdrowego, a nie człowieka z czterdziestostopniową gorączką. A potem był już tylko instynktowny strach i poczucie bezradności. Od dyspozytora na pogotowiu usłyszał: proszę coś wziąć na zbicie temperatury i rano skontaktować się z lekarzem rodzinnym. - Nie wiedziałem, czy wziąć taksówkę, czy zdołam zejść po schodach. Znajdą mnie martwego - tak wtedy pomyślał.

Kolejnego dnia trafił do szpitala im. Żeromskiego. Zbili mu gorączkę, zrobili badania, zaopiekowali się. Pomyślał, że jest dobrze, że będzie walczył, nawet wtedy, kiedy wynik okaże się dodatni. Do rozmowy z mamą zbierał się bardzo długo, ale już do karetki, która przewiozła go do Szpitala Uniwersyteckiego, wszedł sam. O własnych siłach.

Śmierć

Zna te liczby. Przecież często w Europie mówi się, ilu ludzi umiera z głodu, na malarię, na ebolę. Na te wszystkie świńskie grypy, sarsy i inne egzotyczne choroby, które nigdy nas przecież nie dotykają tak mocno,byśmy poczuli. By zabolało. Kiedy w lutym wyruszał do Wietnamu, sprawdził, czy ma zielone światło, ale nie było zagrożenia. Trzy przypadki, które wykryto w kraju, zostały szybko namierzone i wyleczone.

Na lotniskach, promach i przy wejściu do dyskotek badano temperaturę, maseczki nosili prawie wszyscy, w tamtych krajach zresztą to normalne. Były procedury, ale i środek sezonu turystycznego. Pod koniec marca Wietnam zamknął granice. To Europejczycy przywieźli im koronawirusa. Majka był już w Polsce. - Mówi się: choroba jak każda inna, ale która inna w tak krótkim czasie zatrzymała niemal cały świat? - pyta Jędrzej.

Nie powie, że spodziewał się katastrofy, że przeczuwał globalną klęskę, że jakoś sen z powiek spędzała mu wizja apokalipsy. Ale przecież wiedział, że to wszystko zmierza w złą stronę. Kryzys klimatyczny, konsumpcjonizm, utrata zasobów, z jednej strony ludzie, którzy umierają z głodu, z drugiej tony zboża lądujące w oceanie, by utrzymać jego wysoką cenę. - Nie wiem, jaka będzie przyszłość, czy zmieni się globalne myślenie, polityka, gospodarka, wiem, jaka jest teraźniejszość - stwierdza. - Podróżując, widziałem niesprawiedliwość, widziałem śmierć.

Jest dzieckiem wielkiej płyty, bloków. W takich blokach nie stawia się trumien w pokoju, by pożegnać bliskich. W takich miastach ludzie umierają w szpitalach, a potem kroczy się w kondukcie, niesie kwiaty i śpiewa ładne, żałobne piosenki. Mówi: - To podróże pokazały mi śmierć.

Kiedy po powrocie z Indii, gdzie pojechałem zaraz po studiach, pytano mnie, jak było, przez długi czas nie umiałem na to odpowiedzieć, znaleźć słów. Z jednej strony absolutny zachwyt, z drugiej przerażenie tak wielką biedą, chorobami i wszechobecną śmiercią. Widziałem ciała leżące na ulicy, przykryte byle czym, widziałem niedopalone trupy pływające po Gangesie; ciężko było to ogarnąć.

Mijały lata, a podobnych doświadczeń miał więcej i więcej, śmierć przestała być czymś obcym.

Szpital

I tak, i nie. Czyli można być przygotowanym w wieku 44 lat na śmierć, i można nie być wcale. Nie bać się jej, nawet być pogodzonym, ale jednak kurczowo trzymać się życia. Nie ma w tym sprzeczności. Kiedy leży się trzy i pół tygodnia w szpitalu jednoimiennym, świat się do niego ogranicza, zamyka w ciasnej przestrzeni, gdzie codziennie mówi się o koronawirusie i niemal codziennie ktoś przegrywa z nim walkę. Gdzie rozmowy zaczyna się i kończy od statystyk zarażonych i zgonów.

- Rozpoczynałem dzień od prasówki, nie było innych tematów, nie dało się od tego uciec, odizolować - mówi. - Przy liczbach z Małopolski, myślałem: to umiera ktoś z nas, może z sali obok. Wśród nich ci, którzy wcześniej nigdy nie chorowali, czuli się lepiej, a kolejnego dnia lądowali na intensywnej terapii, kto będzie następny? - zastanawiałem się. Czytałem o ludziach, którzy leżeli z gorączką 40 stopni i pogotowie przyjechało za późno, nie zdążono zrobić im testu i w akcie zgonu nie pojawiło się słowo COVID. To był przecież mój scenariusz, dziś ktoś inny mógłby opowiadać ci tę historię.

Tak wyglądał dziś Kraków u poranku

Poranny dół? Tak wygląda Kraków, rano, w pandemii [29.04.2020]

Były rachunki sumienia, podsumowania, klatki z przeszłości, które przewijały się z różną szybkością. Bo kiedy już wydawało się, że jest lepiej, przyszło pogorszenie. Infekcja bakteryjna, zatorowość płucna, pierwsza w życiu tomografia z kontrastem, badania, kroplówki, czekanie. Czy to był ten moment, kiedy zaczął się modlić, by nie wylądować pod respiratorem, na intensywnej terapii. Słowo „respirator” robiło w głowie straszne rzeczy. Uruchamiało strach. Trzeba je było obchodzić z daleka.

- Chwil, kiedy myślałem, że za kilka godzin może mnie nie być, zaliczyłem sporo; psychicznie umierałem kilka razy, i tyle samo razy przekonywałem siebie, że dam radę, że przecież jestem szczęściarzem, który znalazł się w dobrych rękach - opowiada. - Miałem się od czego odbić.

Od lekarza, a może to była pielęgniarka usłyszał, że osoby „z oiomu” też wracają, że opuszczają szpital. - Mądrzy ludzie mówią, że często zabija strach, nie choroba. By go rozbroić, trzeba nadziei. Mój tato dwa lata temu zmarł na nowotwór. Walczył, walczyliśmy, półtora roku. Pamiętam, kiedy odstawiono mu chemię, a lekarka zamiast obietnicy, choćby słów: widzimy się za trzy miesiące, za pół roku, rzuciła: proszę iść do domu i cieszyć się życiem. Wrócił i powiedział: Nie chcą mnie już leczyć, to koniec.

Koło ratunkowe

Długo słyszał, że to choroba seniorów, że umierają ci, którzy cierpią na zaburzenia towarzyszące. Proste: jak miałeś problemy z astmą, sercem, płucami jesteś w grupie ryzyka, mówiono. Wirus atakuje słabych, jak grypa. Ale potem narracja się zmieniła i wtedy potrzebujesz pomocy.

- Kiedy leżysz w szpitalu, a twój świat to lekarze i pielęgniarki w tych dziwnych kosmicznych strojach i wiesz, że pogorszenie może nastąpić w ciągu trzech godzin, rozglądasz się za kołem ratunkowym. I ci ludzie mi je rzucali. Nie widziałem ich twarzy, tylko zaparowane gogle, nie znałem ich imion, a dzięki nim czułem się bezpiecznie, miałem poczucie, że wiedzą, co robią. Odpowiadali na każde pytanie, które pewnie słyszeli setki razy dziennie od innych pacjentów z sąsiednich pokoi. Reagowali na najmniejszy sygnał bólu czy niepokoju, czasami wystarczyło słowo uspokojenia, innym razem dodatkowe badania - wspomina.

Cierpliwość, tak, to była anielska cierpliwość, która ratowała wtedy, kiedy ta Jędrzeja się wyczerpywała. I wtedy znów pomyślał, że ma szczęście do ludzi, do dobrych ludzi, którzy stają na jego drodze.

- Nie ma co się nastawiać - usłyszałem od lekarza, którego rysów twarzy nie znam do dziś, kiedy po pierwszych dwóch tygodniach oczekiwałem na wynik. - Zwykle jest dodatni. To sprawiło, że kiedy faktycznie tak się stało, byłem na to przygotowany, nie wpadłem w doła - opowiada. Takich momentów pamięta więcej, tych chwil zatrzymań, kiedy przy okazji badań, pobierania parametrów, padały słowa podnoszące na duchu. Majka: - Jak te od pani pielęgniarki, która podłączając mi kroplówkę, spytała: I co, jest wynik? Na moje tak, ale niestety dodatni, rzuciła wesoło: A no tak, bo fajniejszych pacjentów lubimy dłużej potrzymać.

Wtedy wybiegał w przyszłość. Bo zwykle wybiega w przyszłość.

Niedziela

Będziemy myśleć o wypisie - usłyszał w niedzielę po trzech i pół tygodnia w szpitalu. Był 19 kwietnia, wynik negatywny. - Pewnie jutro - padło jeszcze. - Zadzwoniłem od razu do mamy - opowiada.

- Nigdy się nie przyzna, ale musiała przepłakać wiele nocy. W poniedziałek, kiedy czekałem na dokumenty i zielone światło do opuszczenia izolatki, postanowiłem podziękować tym wszystkim, dzięki którym żyje. To przecież cały łańcuszek, na początku którego stoi moja pani lekarz rodzinna, potem ekipa pracowników w „Żeromskim” i „Uniwersyteckim”. To był krótki wpis, sklecony na gorąco, na szpitalnym łóżku, z literówkami, bez jakiegoś wcześniejszego planu, spontanicznie. Pomyślał: opowiem, jak to wyglądało i będzie z głowy.

Kiedy wrócił do domu, musiał wyciszyć telefon. Po wpisie na Fb rozgrzał się do czerwoności, a bratanek wysyłał mu tylko kolejne i kolejne screeny. Internet huczał, historię Majki powielano, przeklejano, wysyłano, nabierała nowego życia i niezamierzonych znaczeń. A potem poszły telewizje, portale, gazety. - Zaczął się kosmos, na który nie miałem ani ochoty, ani siły. Po miesiącu spędzonym w szpitalu, w pozycji leżącej niemalże pięć tygodni, chciałem tylko odpocząć - mówi.

Zbierało się na burzę. Na początku myślał, że dobrze, bo przecież chodziło mu o hołd dla lekarzy, o rozpropagowanie idei oddawania osocza, o słowo „dziękuję”. Ale dzień później pojawił się hejt, a w nim czytał: ustawiony gnój, agent Rosji, ten facet w ogóle nie istnieje, wymyślono go, stoi za nim agencja pijarowa. Polityczna ustawka.

- Odezwało się do mnie wielu pracowników służby zdrowia i wtedy dowiedziałem się, że oklaski dawno się skończyły, a zaczęło rzucanie jadem. Że z jednej strony jest solidarność, a z drugiej szukanie winnych, nagonka, nienawiść. Nie wiem, co kieruje człowiekiem, który mnie wyzywa i pyta: jakie płacisz podatki, że oczekujesz, że cię za nasze pieniądze będziemy leczyć?

Maseczki ochronne - to już moda! Jakie maski są modne? Kolor...

Był w szoku. Kiedy zaczęli go pytać, czy nie boi się pokazywać twarzy - był zdziwiony. W małych miastach ozdrowieńcy i ich rodziny są szykanowani - usłyszał - nie chcą ich wpuszczać do sklepów, wytykają palcami. To pokazuje, jacy jesteśmy, jak działa strach, to też jest formą sprawdzianu; kończy jedne, zaczyna inne relacje.

Odciął się, bratanek tydzień temu, w piątek przysłał mu SMS - milion odsłon.

Drugie życie

Wszystko jest po coś. Ale po co ktoś dostaje drugie życie? Może nawet nie po co, ale co z nim trzeba zrobić, by go nie zmarnować. - Zwłaszcza gdy jest ono cudem darowane, a nie mam żadnej wątpliwości, że moje jest - mówi Jędrzej. Ma poczucie wielkiej łaskawości albo nawet odpowiedzialności.

- Więc skoro tego wirusa już we mnie nie ma, kiedy zostałem w statystykach ujęty jako ozdrowieniec w sile wieku, zamierzam wykorzystać dobrze każdą chwilę. Nie marnować ani sekundy na czytanie postów hejterskich i wojny, które mnie nie dotyczą. Szanować relacje ludzkie i swój czas.

Teraz wie, że przecież nie jest dany na zawsze, że tak kształtują go tylko nasze, ludzkie wyobrażenia, nasze sny o długowieczności, nieśmiertelności. A gdyby tak myśleć o tym wszystkim symbolicznie, szerzej, to jakie będzie jutro? Majka: - Dziś wiemy, że zadeptaliśmy świat, zaśmieciliśmy rzeki, oceany, doprowadziliśmy do wymarcia wielu gatunków fauny i flory. Chcemy pięknej przyrody, na tle której strzelamy sobie fotki, i równocześnie potrafimy ją niszczyć. Nie myślę o koronawirusie jak o zemście matki ziemi, bardziej o tym, że stworzył sytuację graniczną. I może ona właśnie sprawi, że szerzej otworzymy oczy na ludzką biedę, na to, co nas otacza. Pomyślimy o kolejnych pokoleniach. A może to tylko marzenia głupca?

Zamiast końca

Nigdy nie powie, że koronawirus to coś dobrego. W kwietniu miał być w Japonii i fotografować kwitnące wiśnie. Nie wie, kiedy znów wyruszy w daleką podróż, ale podczas tej, z której właśnie powraca, dowiedział się, że jest silny i ma wielu wiernych przyjaciół wokół siebie. I że choroba paradoksalnie dzieląc połączyła ludzi na całym świecie. Czy może z tego być jakiś lepszy początek? W lipcu czeka go przegląd techniczny organizmu i wtedy dowie się co dalej. Jędrzej: - Mam nadzieję, że będę mógł wrócić do starego życia w nowym świecie.

Jędrzej Majka
Z wykształcenia teolog i dziennikarz, z zamiłowania podróżnik, autor wielu książek o miejscach, smakach i przyprawach. (Ostatnio ukazała się: Podróże za smakiem, czyli jak przyprawy zmieniają świat). O sobie pisze: środki lokomocji i odwiedzone miejsca nie są dla mnie najważniejsze. Bo tak naprawdę liczą się tylko spotkani w drodze ludzie, ich życie i opowiedziane przez nich historie.

Koronawirus: aktualizowany raport

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Jędrzej Majka, ozdrowieniec: Musiałem oswoić śmierć - Dziennik Polski

Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki