Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jarek Janiszewski: "W przyszłym roku kończę sześćdziesiątkę. Spodnie sobie zniszczyłem, ale coś z tego mam"

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
- Na nasze życie wpływają głównie takie drobne sytuacje obyczajowe związane z rodzicami, domem, przyjaciółmi, imieninami, pierwszą dziewczyną i tak dalej. Ja w swoich piosenkach zwracam uwagę właśnie na takie drobiazgi - mówi Jarek Janiszewski, showman, lider zespołu Bielizna.

Jak żyje się artyście estradowemu w sytuacji, kiedy wszystkie estrady są pozamykane?

Mnie żyje się zupełnie przyzwoicie. Uważam, że każdy czas ma w sobie tajemnicę, którą można wykorzystać. Okres pandemii nie wpłynął jakoś brutalnie na moje plany artystyczne, choćby dlatego, że zespół Bielizna, czy zespół Czarno-Czarni, w którym też śpiewam, to nie są formacje rozrywane, grające po sto koncertów w ciągu roku. Nasza działalność jest skierowana do osobników, którzy szukają konkretnego gatunku, mają swoje ścieżki dźwiękowe, którymi chadzają. Poza tym dość szeroko traktuję swoją działalność artystyczną. Mam co robić. Jeżeli nie występuję, nie gram koncertów, mam jeszcze parę innych rozgrzebanych projektów, które czekają na taki nieco wolniejszy czas. W tej chwili kończę kolejny tom swoich opowiadań.

Wielu artystów próbuje przenieść swoją twórczość do internetu. Jak ty się na to zapatrujesz?

Sztuka internetowa na początku pandemii wyglądała jeszcze ciekawie i przyzwoicie, ale potem - moim zdaniem - stała się nudna. Kiedy brak jest żywego kontaktu, wymiany energii między odbiorcami a ludźmi, którzy stoją na estradzie - staje się to troszeczkę sztuczne, odarte z emocji i powszednieje.

Nie ma tej magii, która pojawia się podczas żywego koncertu. W internecie tego się nie osiągnie nawet gdyby się ktoś uparł, robił sztuczki cyrkowe, żonglował wodą, malował nos na czerwono, grał na ukulele i spalił swoją ulubioną kurtkę. Wszystkie te rzeczy widziałem, a mimo to - jeśli chodzi o granie rock’n’rolla - internet zdecydowanie przegrywa.

W latach 90., między innymi i tobie, udało się sensownie zaadaptować rock’n’rolla do formatu, wtedy jeszcze nie internetowego, ale telewizyjnego. Mam na myśli programy w rodzaju „Lalamido”, czy „Rock noc”.

Dotykamy tu innej ciekawej kwestii, bo czym innym jest realizacja programu telewizyjnego w studiu, gdzie masz duże środki, masz okazję do zaprezentowania artystów rock’n’rollowych w nieco odmiennym świetle. W latach 1992-97 faktycznie prowadziłem w telewizyjnej dwójce program „Rock noc”. I przyznaję, że gdyby nie to, że nie po drodze mi z obecną władzą i tym, kto rządzi w TVP, chętnie zaproponowałbym dzisiejszym widzom program „Rok noc 30 lat po”.

Zaprosiłbym różnych artystów, którzy występowali w tamtej edycji, ale z taką dość przekorną zapowiedzią: „Kochani - «Rock noc 30 lat po» - sprawdźcie, który artysta jeszcze żyje, kto jeszcze ma włosy, kto ma zęby, kto utył, a kto jest szczupły, kto zrobił karierę, a skończył na budowie i pracuje gdzieś tam w Mongolii?”.

Ciekawe, ilu artystów by się na to poważyło?

Pewnie wielu by odmówiło, bo by się bali swojego obecnego wyglądu. Wtedy mógłbym zaproponować, żeby wystąpili za parawanem, a ja pokazywałbym ich zdjęcia sprzed 30 lat. Powiedziałbym: „Kasiu, tak wyglądałaś 30 lat temu, a teraz nie masz nosa”. A ona: „No nie mam, odpadł mi”. „A dlaczego masz takie wielkie usta?”. „Bo sobie wstrzyknęłam botoks i wyglądam jak glonojad”. Jak wiesz mam dość swobodny stosunek do działalności artystycznej.

Lubię, żeby ludzie, którzy się wystawiają do publicznego oglądu, nie byli nadęci, żeby traktowali swojego odbiorcę jako partnera, któremu się serwuje sztukę, ale niekoniecznie z takiej pozycji, że ja jestem Elvisem i unoszę się w powietrzu, a reszta niech leży i klaszcze.

Ja zresztą też poddałbym się takiemu osądowi, bo przecież w połowie lat 90. wyglądałem nieco inaczej niż teraz.

Koncertów nie grasz, ale wydałeś wspomnieniowy - można powiedzieć - DVD z koncertu sprzed lat blisko sześciu, zagranego przez Bieliznę w składzie, którego też już nie ma.

Największą wartością dla zespołu, takiego jak Bielizna, czyli zespołu niezależnego, który gra od 1985 roku, jest to, że zarejestrowaliśmy przekrojowo naszą pracę z ostatnich - wówczas - 30 lat. Od lat 80. głośno było o trójmiejskiej scenie alternatywnej, ale prawie żadna z tworzących ją formacji nie doczekała się porządnego materiału. Natomiast ja chciałem pokazać profesjonalny koncert, od początku do końca, zrobiony z dobrą oprawą świetlną, z dobrym dźwiękiem. Ten koncert był zorganizowany przez NCK, transmitowany przez Radio Gdańsk. Zadbaliśmy o wizualizację - obrazki, które pojawiają się w tle. Przez długi czas pracowaliśmy potem nad obróbką materiału, zarówno dźwiękową (dźwięk był zarejestrowany w wersji 24-kanałowej) i wizualną (obraz z siedmiu kamer).

Wreszcie po kilku latach udało nam się zaprezentować to wydawnictwo. Rozprowadzamy je sami. Reklamuję to DVD hasłem: to rzecz, której nie kupicie w żadnej dobrej księgarni, ani Empiku.

Jeśli ktoś ma na nie ochotę, może skontaktować się z nami przez Facebooka. A co do składu grupy - zmiany w zespołach zdarzają się niemal wszędzie. Również u nas, ale nowy skład, co ciekawe, prawie nie różni się od tego, w którym nagraliśmy naszą pierwszą płytę. Brakuje tylko gitarzysty solowego, który mieszka w Austrii. Ale najważniejsze, że zachowana jest linia zespołu, który idzie własną drogą, ma swoje pomysły, nie ulega modom. I tak pozostanie już na zawsze.

Tyle że ostatnią płytę z premierowymi piosenkami nagraliście w 2009.

Tak, to było już dawno temu, ale to specyfika funkcjonowania zespołów niezależnych, jak nasz. W przypadku różnych tuzów, chociażby takich jak Lady Pank, to wytwórnia wykłada pieniądze na studio nagraniowe, teledyski, sesje zdjęciowe, a potem przez lata te zainwestowane pieniądze płyną z powrotem do firmy. My musimy za wszystko płacić sami, w związku z tym te okresy przerw między kolejnymi albumami są dość długie. Druga przyczyna to przekonanie, że płytę należy wydawać wtedy, kiedy wiemy, że zebraliśmy wystarczająco dobry materiał. Lepiej nagrać jeden świetny album, który przejdzie do historii, niż 40 marnych.

Poza tym niektóre z tych dawnych piosenek są jak wino, nabierają smaku i energii po latach. W ubiegłym roku wszyscy zwrócili uwagę, że Kazik Staszewski zaśpiewał utwór nawiązujący do tego, iż słynny Jarosław udał się na cmentarz. My już 12 lat temu w piosence „Zostaw go” przestrzegaliśmy przed niespełnionym typem, który realizuje swoje szalone pomysły. Ma palce spięte błoną pławną i miesza nią, robiąc straszliwą zadymę w mózgach. Oczywiście mózgach marnych, byle jakich. Nawiązuję tu do maksymy mówiącej, że jak człowiek szlachetny nic nie robi i śpi, to zło szaleje. Wynika z tego, że my mamy swoje obowiązki, by pewne rzeczy powiedzieć prosto i otwarcie. Tyle że wtedy nikt nas nie chciał słuchać... No cóż, tak się zdarza.

Od polityki, jak widać, nie uciekniemy. Co powiesz na to, jak twój przyjaciel Krzysztof Skiba w czasie pandemii się zradykalizował? Z estradowca zamienił się w publicystę.

Powiedziałbym nawet, że w trybuna. Krzysiek to osoba niezwykle energetyczna i mam wrażenie, że on w obecnych czasach czuje się jak ryba w wodzie. Nic dziwnego, bo jest zaprawiony w boju. W PRL działał w Pomarańczowej Alternatywie i myślę, że przypomniał sobie dawne czasy. Jest bojownikiem na barykadzie i w pierwszym szeregu. Przyznam się, że podoba mi się ta postawa, bo ludzie dobrej woli, ludzie szlachetni, muszą postawić tamę temu barbarzyństwu. Krzysiek robi to na swój sposób. Każdy z nas dokłada swoją cegiełkę, tak jak było kiedyś z walką przeciw PRL: Wałęsa skoczył przez płot, Henryka Krzywonos zatrzymała tramwaj i w końcu tamten potwór padł, bo to była bardzo szeroka fala. Teraz trwa walka z Mordorem.

Uśmiecham się do Tolkiena, bo ten człowiek przewidział obecną polską sytuację, która zupełnie przypomina „Władcę pierścieni”. Mamy Mordor. Mamy orków, wszystkich tych wykoślawionych, bez zębów, którzy nie myślą, tylko realizują jakieś chore plany. Mamy tych wszystkich magów, którzy przemawiają z Torunia, czy Częstochowy siejąc złą energię…

Ostatnio wyszło na jaw, że z Wrocławia też sieją. Przez internet.

Tak, z Wrocławia. Natomiast ja w tym wszystkim odnajduję się jako elf. Jest też kilku osobników, którzy przypominają krasnoludów. I tak trwa ta walka dobra ze złem. Mam nadzieję, że siły światłości zwyciężą.

Twoja cegiełka w tej walce to m. in. nagrane dwa lata temu „Epitafium dla Piotra Szczęsnego”.

To dla mnie ważny utwór. Musiałem się wziąć za bary z bardzo poważną sytuacją, kiedy ktoś potrafił się spalić w imię idei. To rzecz absolutnie niebywała. Spróbować to ogarnąć było szalenie trudnym wyzwaniem. Nie wiem czy mi się to udało, choć osobiście jestem zadowolony z rezultatu.

Artystycznego, jak rozumiem, bo poza tym „Epitafium” - można powiedzieć - przeszło bez echa.

Tak, większość mediów publicznych, kontrolowanych przez obecną władzę, ze strachu odmówiła jego zagrania. Jedyną stacją o zasięgu ogólnopolskim, która to zagrała, było Antyradio, w programie słynnego Makaka, czyli Piotra Szarłackiego, za co chciałbym mu bardzo podziękować. Zagrał to nawet kilka razy, choć to długa, nieradiowa forma trwająca 12 i pół minuty, nieco teatralna, z melorecytacją. Jestem dumny, że ktoś taki się znalazł, ale to był wyjątek. Pewnie, że mógłbym poprosić kilku swoich kolegów z rozgłośni publicznych, ale wiem, że musieliby się zachować bardzo wykrętnie. Udawaliby, że chcą, ale z jakichś względów nie mogą. Przyznam się, że to jest sytuacja dla mnie krępująca, szczególnie gdy opowiadam moim znajomym z Europy, że mamy aż tak brutalną cenzurę i można stracić pracę przez to, że zaprezentuje się utwór, który pokazuje degrengoladę, dziadostwo i kompletny upadek obyczajów.

Przyjaciele mówią na ciebie „Doktor”. Skąd ta ksywka, bo krąży kilka teorii wyjaśniających jej genezę?

Prawdziwa jest tylko jedna wersja.

Z wykształcenia jestem magistrem inżynierem, bo skończyłem Politechnikę Gdańską i przez jakiś czas - jeszcze w latach 80. - koledzy zwracając się do mnie, używali formuły „inżynier”. Kiedyś im powiedziałem: „Chłopaki, inżynier to marnie brzmi, wolałbym, żebyście mówili do mnie doktor”.

A oni: „A jakim ty jesteś z doktorem?”. Ja mówię: „Jestem ginekologiem-tapicerem. Obijam tapczany i zakładam spirale. Te spirale wykonuję z materiału powierzonego: paski, blaszki, stara szpulka, karton po obuwiu, szprychy rowerowe i to wszystko montuję inwazyjnie, wpychając nogą do środka”. Czyli doktor ginekolog-tapicer. Wejście od podwórza.

Zawsze intrygowali mnie bohaterowie twoich piosenek. Najczęściej to osoby pechowe, niewydarzone, niejednokrotnie przedstawione w sposób groteskowy, ale zarazem masz dla nich dużo ciepła. Dla kasjerki PKP porzuconej przez wiarołomnego Floriana, Marii, która ma mały biust, Władka pijącego na balkonie w oczekiwaniu na kosmitów.

W latach 80., kiedy zaczynałem pisać teksty dla Bielizny, zastanawiałem się, co warto byłoby w nich opowiedzieć tak, by to zostało w głowach odbiorców.

Jeśli więc postacie, które opisuję, są przerysowane, a są, to robię to w bardzo konkretnym celu - żeby dotarły do ludzi, żeby żyły swoim własnym życiem po roku, pięciu, dwudziestu. Czasami się to udaje i spotykam moich rówieśników, którzy mówią: „Bielizna! Pamiętam Stefana, co nie chciał boksować, pamiętam Władka, który pił na balkonie”.

Bohaterowie są może przerysowani, ale historie, które im się przytrafiają, na ogół bywają bardzo zwyczajne.

Na nasze życie wpływają głównie takie drobne sytuacje obyczajowe związane z rodzicami, domem, przyjaciółmi, imieninami, pierwszą dziewczyną i tak dalej. Tymczasem często próbuje się nam wmawiać, że życie zmienia się gwałtownie dopiero, kiedy pojawia się druga wojna światowa, trzecia wojna światowa, dramat, krach finansowy. A ja właśnie zwracam uwagę na takie drobiazgi, rzeczy, które są gdzieś tu blisko obok ciebie, które kształtują postrzeganie świata.

Ile w tym jest twojego własnego doświadczenia?

Moja nieżyjąca już mama kiedyś zupełnie przypadkowo usłyszała w radiu utwór „Dom rodzinny”, który zaczyna się od słów: „Była w domu wilgoć, która ściany zżera/ była w domu matka gruba jak cholera”. Mama usiadła, woła mnie i mówi: „Synku, czy ja naprawdę jestem taka gruba, jak w tej twojej piosence?”.

Widzę w jej oczach dramat, płacz, mimo to przekornie mówię: „Mamo, czy ja mam być z tobą szczery?”. „Tak, możesz być ze mną szczery”. „Ale mamo, wiesz, że ja chodziłem na religię i muszę mówić prawdę”. Nawiasem mówiąc, co istotne, na tę religię chodziłem do księdza Cybuli, ale mnie nie wykorzystał, bo byłem zbyt brzydki. „Tak synku, powiedz matce prawdę”. „Mamo, masz brzuch wielki jak bęben maszyny losującej”. A matka: „Aj, daj spokój, urodziłam cię, a ty takie rzeczy opowiadasz”. I zaczyna płakać jeszcze bardziej. Ale, skoro chodziłem na religię do ks. Cybuli, musiałem być szczery. Nie okłamałem matki, naprawdę miała taki ogromny bęben.

O których polskich artystach było w tym roku głośno? Sprawdź w naszej galerii >>>

O tych muzykach było w mijającym roku najgłośniej! Kazik, Sk...

No to sprawę matki mamy już wyjaśnioną. Zaraz potem w tej piosence było o ojcu, że pijak, ladaco i do tego ekshibicjonista.

Często pokazuje się materiały dokumentalne o muzykach albo aktorach i ich rodzinach. Że ojciec grał na akordeonie i skrzypcach, a matka na waltorni. Wszyscy na czymś grali. Jak w rodzinie Steczkowskich - ten gra, tamten gra - 50 osób gra. U mnie grał dziadek.

Po ojcu i po matce nie odziedziczyłem żadnych talentów. Matka nawet nie nauczyła mnie gotowania kurczaka, bo mnie nie dopuszczała do kuchni. A ojciec, który mnie wychowywał, nie miał żadnego pojęcia o dźwiękach.

Przeżył kilkadziesiąt lat, będąc może kilka razy w kinie, o chodzeniu do teatru w ogóle nie wspominając. Kiedyś chciałem mu zaimponować, zabrałem go na „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” i zostałem zwymyślany. Powiedział: „Ty głupku, pokazałeś mi zaświat. To, co tam jest w tym filmie, to nie jest normalne, to jest zaświat”. Wtedy zrozumiałem, że wyobraźnia mojego ojca, który prowadził mały zakład hydrauliczny, była związana z rurami, z kolankami, no może jeszcze z drugą wojną światową, kapitanem Klossem i „Czterema pancernymi”. A jak już pojawiał się jakiś „zaświat”, kosmos, to on był zdegustowany.

A co sądził o twojej twórczości?

Pamiętam jak kiedyś ojciec poprosił mnie na małą rozmowę i mówi: „Po co ty grasz? Tylko spodnie masz zniszczone. Zniszczyłeś spodnie i nic z tego nie masz”.

Ojciec był bardzo, bardzo skrupulatny. Pomyślałam sobie: „Ma rację, spodnie zniszczyłem, płyty ciągle nie ma, nic z tego nie będzie”. Ale okazało się, że jednak się udało. Spodnie zniszczone, ale płyta jest. Ojciec tego nie rozumiał. Ale któregoś razu mu podziękowałem za to, że kiedyś, jak matka się rozebrała, wykonał te parę tajemniczych ruchów i we mnie zainwestował. W sumie jestem zadowolony. Powiem ci, covid sprzyja takim drobnym refleksjom i - jak widzisz - nie poddaję się żadnej depresji.

Jest taki mem z Keithem Richardsem z The Rolling Stones, znanym z tego, że kiedyś prowadził bardzo niesportowy tryb życia, a dziś - wbrew prawom biologii - w niezłej formie dobiega osiemdziesiątki: „Za każdego papierosa, którego wypalasz, Bóg odbiera ci godzinę życia i przekazuje ją Keithowi”. W Gdańsku niektórzy mawiają: „za każdego drinka Bóg odbiera ci godzinę i przekazuje ją Jarkowi Janiszewskiemu”. A jednak trzy lata temu byłeś blisko przejścia na drugą stronę.

No tak, nie ma co ukrywać: takie bywają skutki, gdy ktoś żyje energetycznie, żywiołowo, pochłania się różne rozweselające płyny. A ja mam na koncie ogromną liczbę koncertów, różnych imprez estradowych, bankietów. W dodatku jestem osobnikiem - że użyję terminu mojego kolegi Marcina Świetlickiego - „przysiadalnym”. Czyli jak ktoś ma ochotę pobawić się, porozmawiać o życiu przy dobrych trunkach, to ja nie odmawiam. I cóż, przyroda wystawiła mi rachunek. Całe szczęście, że mam przyjaciół, którzy mnie leczniczo wsparli. Oprócz tego okazało się, że chyba mam przyzwoite geny i jakoś udało mi się z tego wszystkiego wyplątać.

Prowadzę teraz zdecydowanie spokojniejszy tryb życia, aczkolwiek jak mam ochotę na piwo, to je po prostu piję - ku przerażeniu moich kolegów, którzy są przekonani, że to moje ostatnie piwo i jutro umrę.

Jeśli taka będzie wola - to umrę. Dlatego śpieszę się, żeby nagrywać, realizować nowe projekty, takie jak na przykład Doktor Swing, którego można obejrzeć na YouTubie. Zbieram się do kolejnych wydawnictw, które czekają jeszcze w poczekalni. Jest nagrany materiał formacji, która nazywa się Wylkołak. Świetny materiał z sekcją dętą. Czeka materiał formacji Otoczeni Przez Bydło, zespołu country, który założyłem, ponieważ nigdy nie lubiłem muzyki country. Też można to zobaczyć w internecie. Mam nadzieję, że - przewrotnie - dzięki covidowi to uda mi się spokojnie to wszystko poukładać, przemiksować, dokończyć i wydać.

W przyszłym roku stuknie ci sześćdziesiątka.

Jeżeli prowadzisz intensywny tryb życia, czas płynie naprawdę szybko. Ostatnio te lata przelatują w tempie kosmicznym. A co do jubileuszu - nie jestem osobnikiem, który obchodzi hucznie jakieś okrągłe rocznice typu pięćdziesiątka, czterdziestka… A nie, czterdziestka była twarda. Pamiętam, zrobiliśmy tu balangę z kolegami. Grała Bielizna, koledzy z Big Cyca, jeszcze kilku innych przyjaciół...

To nie aż tak twardo było, skoro pamiętasz.

Musiałem kontrolować sprawę, bo byłem gospodarzem. W przyszłym roku - jeśli dotrwam w dobrym zdrowiu - znów ich zaproszę, żeby sobie z nimi pograć i mam nadzieję, że będzie miło i wesoło.

A czego sobie życzysz?

Zdrowia. Z resztą dam sobie radę. Jestem człowiekiem skromnym, nie muszę mieć pięciu samochodów, latać samolotami, wypoczywać w Zanzibarze. Nie, nie mam kosmicznych zachcianek. Jeżeli zdrowie dopisze, cała reszta się znajdzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki