Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co przynosi kominiarz? Ludzie wierzą, że szczęście. Na pewno - bezpieczeństwo

Renata Jasińska
Mariusz Bonisławski jest kominiarzem, tak jak jego ojciec. Bardzo lubi to, co robi. Pewnie chodzi po dachach: tylko raz zjechał na ziemię. To był niski dom.

- Zwyczaj łapania kominiarza za guziki wciąż ma się dobrze. Ja w każdym razie już kilka razy miałem je oderwane. Tera,z jak mam stary mundur, to zanim go wyrzucę, sam obrywam guziki i jak kogoś polubię, to mu po prostu daję na szczęście – mówi Mariusz Bonisławski, kominiarz z Krasnosielca.
– Kominiarzy teraz jest mało. A czasem nawet jak są, to chodzą w normalnych ubraniach, więc trudno ich rozpoznać. Ja jednak wolę się trzymać tradycji. Czarny mundur to przecież cecha charakterystyczna tego zawodu. A dziś dość często spotykam się z tym, że małe dzieci, zwłaszcza w miastach, już nie rozpoznają kominiarza. Najczęściej mylą mnie ze strażakiem – dodaje.
Pan Mariusz zawód odziedziczył po ojcu. Zresztą pewnie jak większość obecnych kominiarzy, bo wyuczyć się samemu byłoby dziś raczej trudno.
- Szkolnictwo zawodowe upadło, a szkół kształcących na kominiarzy zwyczajnie nie ma. Pozostaje jedynie nauczyć się zawodu u kogoś, w firmie kominiarskiej. Z tym, że to jest trochę takie błędne koło. Jak nie masz uprawnień, to pracodawcy nie chcą cię zatrudnić. Znowu jeśli te uprawnienia uda ci się zdobyć, to znowu lepiej pracować już samemu, zarabiać na siebie.
By zostać kominiarzem, trzeba zdać egzamin państwowy. Najpierw uzyskuje się tytuł czeladnika kominiarskiego, potem można starać się o tytuł mistrza. Takie przygotowanie trwa przeważnie kilka lat. Ale starać się warto, bo bycie mistrzem otwiera drogę do uzyskania koncesji na wykonywanie zawodu na terenie całej Unii Europejskiej.

– Dawniej było łatwiej. Wystarczyło, że kominiarz miał linę ze szczotką i nie miał lęku wysokości. Teraz nauka na kominiarza to bardzo skomplikowany i przede wszystkim czasochłonny proces. Trzeba zdobyć wiedzę z zakresu budownictwa, ochrony przeciwpożarowej, chemii, biologii, ochrony środowiska czy nawet psychologii– opowiada i dodaje, że sama praca również wyglądała inaczej.
– Mój tata brał po prostu szczotkę, wsiadał w autobus i jeździł od wioski do wioski czyścić kominy. Z góry było ustalone, którą wioskę w danym terminie odwiedzi. Łatwo było kominiarzowi dotrzeć do ludzi i znaleźć pracę. Dziś do pracy jeżdżę samochodem, w którym muszę mieć sporo miejsca na sprzęt i na własną drabinę. Na wyposażeniu mam kamery kominowe, elektroniczne czujniki czadu i zagruzowania kominów i wiele innych – wymienia nasz rozmówca.
Jedno nie zmieniło się na pewno… budzące grozę przechodniów, chodzenie po dachach. – Dlatego ja czasem porównuję tę pracę do sportów ekstremalnych – śmieje się pan Mariusz. – Już nie raz zjeżdżałem z dachu, zwykle się w pewnym momencie udało mi zatrzymać. Spadłem tylko raz. Na dachu była drabina, która po tym jak na niej stanąłem, odczepiła się. Zjeżdżając, złapałem się w ostatnich chwili rynny, ale i ta się urwała i spadła, a razem z nią ja. Na szczęście budynek był niski, więc nic mi się nie stało. Chyba więcej strachu mieli właściciele – opowiada.

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym Tygodniku w Makowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki