Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bocian in vitro

Aneta Kowalewska
Fot. Archiwum
Dziecko. Malutki człowieczek, który nadaje sens życiu swoich rodziców. Kilka kilogramów szczęścia, które jest bezcenne. Co, jeśli los skąpi tego szczęścia? Walczyć o nie?...z pomocą… probówki?

Przez sześć lat Weronika i Paweł starali się o dziecko. Pięciokrotnie próbowali metody in vitro. Dzięki niej dwa lata temu na świat przyszła Oliwka. Ale zanim Oliwia wydała swój pierwszy krzyk była rozpacz Weroniki, depresja, ból, rosnące długi, nadzieja i strach na przemian. Co wy wiecie o in vitro? - pyta wzrokiem Weronika polityków, którzy na ekranie jej niespłaconego jeszcze telewizora toczą ideologiczne spory na temat macierzyństwa z probówki.

Nad łóżeczkiem Oliwki oprawione w ramkę zdjęcie z pierwszego badania USG. Weronika dobrze pamięta tamten dzień, gdy na ekranie aparatu USG zobaczyła rozmazany kształt, a lekarka powiedziała, że to jej dzidziuś, jej własny, wymarzony, wyczekany dzidziuś. Widziała bijące, mikroskopijne serduszko. Płakała i śmiała się na przemian. Potem była bardzo trudna ciąża, przeleżana, pełna strachu, wizyt w szpitalach i niepewności, do ostatniej chwili - czy wszystko będzie dobrze. Czy dzidziuś szczęśliwie przyjdzie na świat. I kiedy lekarz wyjął Oliwię i położył ją na piersi Weroniki, świat dla nich obu zatrzymał się na tę małą chwilę. Udało się. Naprawdę się udało. Były razem, mama i córeczka. I tata - Paweł z dumą przeciął pępowinę i po raz pierwszy od ośmiu lat poczuł się naprawdę szczęśliwy.

Niezdatni

Ale zanim aparat USG pokazał malutkie ciałko w brzuchu Weroniki, dziesiątki razy nie pokazywał nic. Jakieś szare, zamazane plamy. Lekarz odsuwał monitor i w jego oczach Weronika widziała wszystko. Nie jest w ciąży. W takich momentach zamykała się w sobie, przekonywała, że bez dziecka można żyć, że wcale aż tak bardzo go nie pragnie.

- Pochodzę z wielodzietnej rodziny, było nas w domu siedmioro, a ja byłam najstarszą siostrą. Niańczenie maluchów miałam we krwi. Paweł ma tylko brata i odkąd się poznaliśmy mówił, że marzy o dużej rodzinie, żeby było radośnie, wesoło. Ale decyzję o własnym dziecku postanowiliśmy trochę odłożyć. Ja miałam zrobić magistra, mieliśmy też trochę zaoszczędzić na mieszkanie. Rok po ślubie skończyłam studia, Paweł miał już niezłą pracę, awansował na samodzielnego przedstawiciela handlowego. Wtedy jednak doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie jak jeszcze zaczekamy z dzieckiem i pójdę do pracy, bo jeśli teraz jej nie znajdę, to co dopiero po urodzeniu i odchowaniu dziecka. I tak minęły kolejne dwa lata - opowiada Weronika.

Wreszcie rodzina zaczęła dokuczać, że może wreszcie "wzięliby się do roboty", więc się wzięli. Tyle, że nic z "tej roboty" nie wychodziło.

- Najpierw składałam to na karb zmęczenia, stresu, przedłużonego działania pigułek antykoncepcyjnych, które brałam kilka lat. Po roku zaczęłam się niepokoić, choć miesiączkowałam regularnie, współżyliśmy regularnie i wydawałoby się, że wszystko powinno być w porządku, ja jednak nie zachodziłam w ciążę. Zaczęłam panikować. Do tego jeszcze te ciągłe pytania rodziny. Wyszków to tak naprawdę wielka wieś, tu wszyscy o sobie wszystko wiedzą, jak tylko jakaś sąsiadka zobaczyła mnie w kolejce u ginekologa, puszczała famę, że jestem w ciąży, a ja z rozdartym sercem musiałam te plotki dementować. Na wsi u moich rodziców koleżanki szeptały na ławkach, że tyle lat po ślubie dziecka nie mamy, to na pewno jesteśmy niezdatni, to znaczy nie możemy mieć dzieci. Tak się na wsi mówi - opowiada Weronika. Znosiła męki, gdy znajome rodziły kolejne dzieci. Zaczęła mieć obsesję - wszystko sprowadzało się do jednego tematu: dziecka. Dziecka, którego nie mogli mieć. Malutkiego, bezzębnego człowieczka w kaftaniku w kwiatki, łapczywie ciągnącego matczyną pierś. Ale nie jej, Weroniki pierś.

- Najpierw w ogóle nie potrafiliśmy o tym rozmawiać - Paweł wyjmuje z rąk żony gaworzącą Oliwkę, jakby po raz kolejny chciał się przekonać, że malutka jest naprawdę - omijaliśmy temat, bojąc się wypowiedzieć głośno, że jest problem, baliśmy się rozważania, czyja to wina.

- Każde z nas po swojemu się z tym zmagało. Mijał miesiąc za miesiącem i nic. Regularnie, co dwadzieścia osiem dni pojawiała się miesiączka, choć skrupulatnie wyliczałam dni płodne i niepłodne, mierzyłam temperaturę, kochaliśmy się zgodnie z moimi wytycznymi - trzymanymi w tajemnicy przed mężem, rzecz jasna. Raz nawet byłam pewna, że się udało. Okres spóźnił się pięć dni. Szalałam z radości. Powiedziałam Pawłowi. On kupił takie śliczne, maleńkie buciki. Już miałam iść do lekarza, kiedy pojawiło się krwawienie. To był fałszywy alarm, nie byłam w ciąży. A już miałam nudności, zachciewanki, już wybierałam imię dla maluszka. Pamiętam, kiedy mówiłam Pawłowi, że nic z tego, milczał. Przytulił mnie, a potem poszedł się upić. Ale wtedy właśnie coś się przełamało, zaczęliśmy o tym rozmawiać. Zdecydowaliśmy też, że pójdziemy razem do lekarza - opowiada Weronika. Te malutkie buciki - trzyma wciąż jak talizman na szczęście, które miało nadejść.

Spermogramy, jajniki i słoń na szczęście

Tego słonia dała im koleżanka z pracy Weroniki, kiedy szli na pierwszą wizytę do specjalisty z kliniki leczenia niepłodności, którego polecił Weronice jej ginekolog. Ilu było później tych specjalistów i klinik, Weronika nawet nie próbuje policzyć. Odsyłano ich od jednej do drugiej, od lekarza do lekarza, zlecając badania i kolejne, podważając wzajemnie swoje diagnozy.

- Dwukrotnie robiłem spermogram, takie badanie na ilość plemników, bo było podejrzenie, że moje plemniki są zbyt mało ruchliwe i jest ich zbyt mało, by mogło dojść do zapłodnienia. Pierwsze badanie wykazało, że wszystko jest w porządku, kolejny lekarz w kolejnej klinice zlecił następne i wynik był jego zdaniem niezadowalający. Wreszcie trafiliśmy do kliniki w Białymstoku i właściwie dopiero tam diagnoza jakoś się skonkretyzowała - opowiada Paweł. Także o tym, jak upokarzające i trudne są wszystkie te badania, zabiegi.

- Niestety, powstaje coraz więcej prywatnych klinik i poradni leczenia niepłodności i część z nich żeruje na ludziach, na tym, że są zdeterminowani i zrobią wszystko, by mieć dziecko. Zapłacą każde pieniądze, choćby tak, jak my, musieli się zadłużyć po szyję. Zwodzą ich, wykorzystują niewiedzę, a naprawdę nie pomagają - dodaje Weronika.

Diagnoza, o której wspomniał Paweł była dla nich zrozumiała na tyle, że szansa, że normalnie będą mieć ze sobą dziecko jest jedna na milion.

- Lekarz wytłumaczył nam mniej więcej tyle, że moje jajniki nie pracują tak jak powinny, a przy tak słabych, jak u Pawła plemnikach, szansa na normalne zapłodnienie jest znikoma. Każde z nas z innym partnerem miałoby nieporównywalnie większe szanse. Lekarz najpierw zaproponował nam kurację farmakologiczną, ale od razu zaznaczył, że jest niewielka nadzieja na to, że okaże się skuteczna. I już wtedy powiedział nam o in vitro - opowiada Weronika.

- Nie ukrywam, miałem nadzieję, że te leki nam pomogą, zwłaszcza, że kosztowały majątek. Tak naprawdę jednak straciliśmy czas i pieniądze, bo tak, jak przewidywał lekarz, kuracja nic nie dała. Weronika była w coraz gorszym stanie psychicznym, widziałem, że ma już dosyć, fatalnie znosiła leczenie i miałem wrażenie, że robi się jej jakiś uraz do dzieci, że im bardziej pragnie własnego dziecka, tym bardziej nie znosi dzieci innych ludzi - Paweł spłoszony spogląda na żonę, jakby powiedział jednak trochę zbyt dużo.

- To nie tak, że nie znosiłam innych dzieci, wręcz przeciwnie, z tym, że nie potrafiłam się cieszyć szczęściem innych, nie mogąc mieć własnego. Rozchwiana hormonalnie, wpadłam w depresję, dostawałam histerii na widok sklepów z dziecięcymi ciuszkami, albo też nagle kupowałam pampersy, kaftaniki - jakbym była w ciąży - Weronice głos zaczyna się trochę łamać. Coraz ciszej opowiada o tym, jak obejmowała rękami brzuch. Często tak robiła wyobrażając sobie, że jest w ciąży, marząc o tym, by pod sercem nosić coś najdroższego, co kopie, rośnie, żyje. Ale jej brzuch wciąż był płaski, modelowo płaski, z piękną, opaloną skórą, bez jednej fałdki.

Tamtą wizytę, kiedy lekarz powiedział im, że w grę wchodzi tylko in vitro, że dalsze leczenie farmakologiczne nie ma sensu, pamiętają do dziś. Lekarz tłumaczył, na czym polega in vitro, jak będzie przygotowywał ich do zabiegu, ile kosztuje i tak dalej - a oni oboje płakali. Zdali sobie sprawę, że "normalnie" nie będą mogli mieć dziecka. W pewnej chwili lekarz zapytał, czy się decydują na in vitro.

- Spojrzeliśmy na siebie, przerażeni, ogłuszeni, nic nie rozumiejąc z tego, co wcześniej lekarz mówił. Pierwsza kiwnęła głową Weronika, potem ja. Wiedzieliśmy, że zrobimy wszystko, by mieć dziecko - opowiada Paweł. Wtedy też zdecydowali, że muszą komuś powiedzieć, poradzić się, porozmawiać. Dotąd o problemie wiedziała tylko przyjaciółka Weroniki z pracy, ta, która dała im słonia na szczęście.

- Rodzice Pawła chyba się domyślali, że coś jest nie tak, więc ich nie zaskoczyliśmy. Poparli naszą decyzję o poddaniu się in vitro bez żadnych zastrzeżeń, radzili, żeby walczyć, żeby się trzymać. Obiecali, że pomogą. Dla moich rodziców, mających siedmioro dzieci, to był szok. To prości ludzie, nic nie rozumieli z tego, co im tłumaczyłam o zabiegu, ale płakali razem ze mną i powiedzieli, że krowę sprzedadzą, ziemię sprzedadzą, aby tylko nam pomóc finansowo. Boże, jaka ja im wtedy byłam wdzięczna, nie za tę krowę i ziemię, ale za te słowa, wsparcie, bo wiem, jak bardzo obawiali się tego wnuka z probówki, że to może jakieś "inne" dziecko będzie - mówi Weronika przytulając córeczkę usypiającą jej na kolanach.

Droga przez mękę

Krowa sprzedana została szybciej, niż się mogli spodziewać. Przygotowanie do pierwszego zabiegu i sam zabieg kosztował prawie osiem tysięcy złotych. Niestety, w brzuchu Weroniki nie zagościł na dziewięć miesięcy malutki człowieczek.

- Narobiliśmy sobie nadziei, choć lekarz nas uprzedzał, że bardzo rzadko udaje się za pierwszym razem. I bardzo się rozczarowaliśmy. Byłam zrozpaczona, obolała, czułam się jak stara kobieta, bolał mnie brzuch, kolejne serie zastrzyków w brzuch były tak bolesne, że wyłam z bólu. Ciągłe wahania nastroju, apetytu, potworny ból głowy - myślałam, że tego nie przeżyję. Kiedy jednak okazało się, że to na nic, wpadłam w kolejną depresję. Zebraliśmy jednak pieniądze na następną próbę, tym razem pomogli rodzice Pawła i przeszłam kolejne zabiegi. Wymiotowałam, bardzo przytyłam, wyglądałam jak potwór. I znowu nic. Wtedy powiedziałam: dosyć, jako kobieta do niczego się nie nadaję, odpuszczamy sobie - wspomina Weronika.

Zgodnie przyznają, że to był koszmarny okres w ich życiu. Gdyby byli sobie troszeczkę mniej bliscy, ich małżeństwa już by nie było. I wsparcie ze strony rodziców, długie rozmowy, łzy, pocieszanie. Bez tego nie daliby sobie rady.

- Musiałam zrezygnować z pracy, nie byłam w stanie radzić sobie z wyjazdami do Białegostoku cztery razy w tygodniu, nie mogłam brać zwolnień, a i pracować nie byłam w stanie. Zaczęły się poważne problemy finansowe. Nie chciałam próbować trzeci raz, ale Paweł i rodzice przekonali mnie, że skoro tyle już przeszliśmy... Spróbowaliśmy więc trzeci raz. I udało się. Ale po trzech miesiącach poroniłam. I wtedy to już była katastrofa - głos Weroniki zaczyna się łamać. Głębokie cienie pod oczami do dziś przypominają, że trudne były dla niej te ostatnie lata.

- Mieliśmy tyle planów, szaleliśmy ze szczęścia, gdy się okazało, że zabieg się udał. Nosiłem Weronikę na rękach. Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie do pracy szlochając, że krwawi, że coś złego się dzieje. Zanim dojechałem, było po wszystkim. Myślałem, że się z tego nie podniesie - szepce Paweł, gdy Weronika wychodzi, by położyć malutką do łóżeczka. Chwilę później zamieniają się przy malutkiej. Czuwają przy niej stale, wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

- Potrzebowałam dużo czasu, żeby podjąć kolejną próbę. Być może nie zdecydowałabym się, gdyby nie moi rodzice. Sprzedali łąkę i przynieśli mi pieniądze na kolejny zabieg. Bo myśleli, że nie próbujemy, bo nie mamy, za co. Nie mogłam im odmówić. Czwarta próba była najtrudniejsza, bo przygotowanie do zabiegu znosiłam tak źle, że sam lekarz zaczął się martwić. Brakowało mi pozytywnego nastawienia, do tego nabawiłam się anemii. Wyglądałam przerażająco po tych wszystkich hormonach. Nie wiem, jak po tej czwartej nieudanej próbie zdecydowałam się na piątą - Weronika wyciąga swoją książeczkę ciąży. Gładzi, jak największy skarb. Kiedy po tej piątej próbie usłyszała, że się udało, że jest w ciąży, bała się cieszyć. Żeby nie zapeszyć. Bała się poruszyć. Bała się marzyć. I bała się, że poczuje ten paskudny ból w podbrzuszu, po którym znów będzie pustka. Ale tymczasem brzuszek rósł, a w nim malutka Oliwka.

- Byliśmy po uszy zadłużeni, Paweł pracował dniami i nocami, żeby mnie niczym nie martwić, żebym się nie zdenerwowała i żeby nie pojawiły się skurcze. To była bardzo trudna ciąża, także medycznie, nie tylko ze względu na mój strach. Przez całe osiem i pół miesiąca zagrożona - Oliwka urodziła się ponad trzy tygodnie za wcześnie. Ale cała i zdrowa, z dziesięcioma maksymalnymi punktami w skali Apgar.

Co wy wiecie o in vitro?

Podczas wizyt w klinice w Białymstoku Paweł i Weronika spotykali małżeństwo z Wyszkowa. W pewnym momencie nawet zbliżyli się do siebie, zaprzyjaźnili. Tamtym też się udało, mają synka. Ale dziś kontaktu z sobą nie utrzymują.

- Nie mówimy o tym, jak daliśmy życie Oliwce i oni pewnie też nie. Wiedzą tylko najbliżsi, bo wbrew pozorom ludzie wciąż są zacofani, dla wielu dziecko z probówki to nadal jakiś dziwoląg, a to, co działo się po ogłoszeniu przez rząd planów dopłacania do in vitro, jeszcze nas w tym przekonaniu utwierdziło. Nikt, kogo taki problem nie dotknął, nie rozumie, co to znaczy nie móc mieć własnego dziecka i ile trzeba siły, odwagi, determinacji, żeby przejść przez to wszystko, co jest związane z zabiegiem in vitro. Boże, ludzie nie wyobrażają sobie, jak trzeba o to walczyć, wydaje im się, że to kwestia jakichś fanaberii, jak operacja plastyczna, żeby sobie nos poprawić - Weronika nie kryje złości.

- Dla nas dziecko jest wszystkim, największym szczęściem, jakie mogliśmy sobie wymarzyć, wiele poświęciliśmy, żeby je mieć - bez względu na to, jaka metoda nas do tego doprowadziła. Bo mamy Oliwkę, ona jest taka sama, jak inne dzieci, a bez osiągnięć medycyny nie moglibyśmy jej mieć. Czemu z tych osiągnięć nie korzystać? Ludzie mają obawy, że to niezgodne z wiarą, - ale dziecko to miłość, a wiara opiera się na miłości. Nasza Oliwka jest dzieckiem największej miłości, bo bez tej miłości nie bylibyśmy w stanie znieść tego wszystkiego. Do dziś spłacamy długi, ledwie nam starcza na utrzymanie, bo spłacamy kredyty, oddajemy pieniądze rodzinie, która nam pomogła. Ale nie żałujemy, bo mamy Oliwkę. Bez niej cała góra pieniędzy, samochody i cały ten świat nie miałby sensu - zapewnia Paweł.

- Kiedy patrzę w swój niespłacony wciąż telewizor, jak politycy na ekranie spierają się o in vitro mam ochotę rzucić w nich czymś ciężkim, szkoda mi jednak telewizora. Co oni wiedzą o bólu, jaki trzeba znieść w trakcie przygotowań do zabiegu, co wiedzą o strachu, że się nie uda, o depresji, która zjada od wewnątrz jak rak, o tym, jak kobieta nie może na siebie patrzeć w lustrze. Wracają po takiej dyskusji do swoich rodzin, dzieci, luksusowych samochodów. A my tam w klinice patrzyliśmy na ludzi, którzy zastawiali mieszkania, bo bez dzieci te mieszkania byłyby na zawsze puste i walczyli o coś najważniejszego, o swój cel w życiu. To jest bardzo nierówna walka, z naturą, która jest o wiele silniejsza. Każda broń w tej walce, nawet probówka, jest nieoceniona - zapewnia mnie Weronika na pożegnanie. n

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki