Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Auschwitz to marka równie mocna jak Coca-Cola, tylko że kojarzy się negatywnie. Jak żyć w mieście z taką złą historią?

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Auschwitz-Birkenau zlało się z miastem Oświęcim - mówi autor książki Marcin Kącki
Auschwitz-Birkenau zlało się z miastem Oświęcim - mówi autor książki Marcin Kącki Marcin Kącki
Jadąc do Oświęcimia, miałem nadzieję, że ludzie, którzy mieszkają tak blisko tego piekła, posiadają klucz do tajemnych drzwi prowadzących do wiedzy, jak takich tragedii uniknąć w przyszłości - mówi Marcin Kącki, autor książki „Oświęcim. Czarna zima”.

800 lat historii miasta, pięć lat istnienia obozu i 75 lat traumy, a to pewnie jeszcze nie koniec. Czyżby faktycznie Oświęcim był miejscem przeklętym, jak sugeruje legenda przytoczona na wstępie pańskiej książki?
To jest oczywiście symbolika, którą się posłużyłem, żeby pokazać nastroje społeczne. Bo legenda miejska nie powstaje w głowie reportera, a społeczności. Akurat tę legendę o zakonniku ze zlikwidowanego podczas zaboru klasztoru, który rzucił przekleństwo na miasto, powtarzano mi w Oświęcimiu kilka razy. Jest coś fascynującego w tym, na co zwrócił pan uwagę w swoim pytaniu. Gdybyśmy sobie rozrysowali oś czasu, na której jeden rok równa się jednemu centymetrowi, to mamy osiem metrów historii Oświęcimia, z czego pięć centymetrów to jest ten odcinek, który zdeterminował postrzeganie tego miejsca z konotacją negatywną.

Niesłusznie?
Obóz Auschwitz-Birkenau nie ma swojego odpowiednika na świecie. Gdy budowano muzeum w latach 50., nie można się było posługiwać żadnym wzorcem. Jeśli chce pan w Gdańsku, Gdyni lub Sopocie zbudować muzeum morza, to można skoczyć do najbliższego muzeum morza i skopiować niektóre tamtejsze pomysły. Budowniczowie muzeum Auschwitz--Birkenau nie mieli takiej możliwości. W takich miejscach jak Dachau Niemcom nie zależało na specjalnej ekspozycji okropieństw. Albo Hiroszima. Co prawda mamy tam konotację związaną ze zrzuceniem bomby atomowej, proszę jednak wpisać w wyszukiwarkę „Hiroszima” z dopiskiem „tourist” albo „by night” - to wyświetli się panu wspaniała fotograficzna epopeja o rozwoju miasta. Hiroszima jest miastem życia! Natomiast Auschwitz-Birkenau od samego początku, nawet nie materialnie jako muzeum, ale jako ten historyczny przypadek przekroczenia granic człowieczeństwa zlało się z miastem Oświęcim.

Auschwitz to marka równie mocna jak Coca-Cola, tylko o zdecydowanie odmiennej konotacji, mówi jeden z pańskich rozmówców.
W dodatku obóz Auschwitz jest praktycznie w samym mieście. I nic się z tym nie da zrobić. Muzeum i miasto balansują na linie między potrzebami muzeum, a więc kultywowaniem martyrologii a potrzebami miasta, które chce się rozwijać.

Po 1989 zmieniono nazwę Muzeum Oświęcim-Brzezinka na Auschwitz-Birkenau, żeby oddzielić miasto od obozu, ale równowagi nie ma. Widać to choćby na przykładzie biznesu z Niemiec, który chciał tam inwestować w kotły grzewcze. Kiedy zorientowali się, że Oświęcim, to po niemiecku Auschwitz - wycofali się.

Kiedy miasto próbowało się reklamować na ulotkach w tanich liniach lotniczych, zaprotestowały z kolei organizacje żydowskie, które uznały to za bagatelizowanie Holocaustu. Nie chodzi nawet o to, że ktoś ma złą wolę. To jest tak naprawdę konflikt metafizyczny: między sacrum a profanum.

Myśli pan że przy innej koncepcji tego muzeum, bo przecież takie były rozważane, mogło być inaczej?
Było kilka takich propozycji. Jedna powstała jeszcze w samym obozie, nakreślona przez jednego z więźniów, by postawić w tym miejscu wielką szkołę i niejako złożyć obóz materialnie na ołtarzu pamięci, ale pamięci życia, edukacji. Był pomysł postawienia wielkiej iglicy zakończonej płomieniem.

Marian Kołodziej, plastyk i scenograf związany z Gdańskiem, a zarazem były więzień Auschwitz, sugerował usypanie w tym miejscu wielkiego kopca.
Prace Kołodzieja, które znajdują się w Harmężach, w piwnicy pod klasztorem, zrobiły na mnie jeszcze większe wrażenie niż materialne eksponaty w obozie, bo to był obraz jego duszy, z piekła rodem. Natomiast proszę sobie wyobrazić, że dzisiaj obozu Auschwitz-Birkenau nie ma. Że wszystko zaorano, są tylko symboliczne kopce albo płyty granitowe, jak w przypadku Pomnika Pomordowanych Żydów w Berlinie. A z drugiej strony mamy takich ludzi, jak David Irving lub inni negacjoniści, zaprzeczający temu, że Holocaust w ogóle miał miejsce. Jeśli dziś można ich błyskawicznie skazać w procesie sądowym, to dlatego, że w Auschwitz-Birkenau zachowały się materialne fragmenty „taśmy śmierci”: ramp, miejsce selekcji, komora gazowa, a w końcu krematoria i prochy rozsypane w stawach nieopodal. Brak tych materialnych śladów powodowałyby, że - być może - żylibyśmy w innej rzeczywistości, gdzie nacjonalizm i faszyzm byłyby dużo silniejsze.

Wyjdźmy w takim razie z obozu i przejdźmy do samego miasteczka. Przed wojną ponad połowa jego ludności to byli Żydzi, których majątki później zostały przejęte przez Polaków. Nieliczni, którzy przeżyli Holocaust, nie mieli tam po co wracać. No, ale to akurat zdarzało się w wielu innych miastach…
Tak, ale ten fakt okazał się bardzo zaskakujący dla wielu moich rozmówców z Oświęcimia. Ta wiedza o żydowskiej przeszłości miasta nie była tam powszechna.

Dalej mamy tę niebywałą nigdzie na taką skalę akcję poszukiwania pożydowskiego złota. Złota ukrytego w ciałach ofiar. Przekopywanie ziemi, przesiewanie prochów, wypłukiwanie mułu z rzeki i stawów… Do tego dochodzi jeszcze pogrom Romów w 1981. To chyba aż nadto, jak na jedno czterdziestotysięczne miasteczko. Nie wspominając już o tytułowej „czarnej zimie”, czyli notorycznemu zatruwaniu środowiska przez zakłady chemiczne.
To pokazuje, że są miejsca w Polsce, nad którymi historia znęcała się ponad miarę. Wynika to z różnych powodów: polityki, położenia geograficznego, przebiegu szlaków komunikacyjnych.

To, co miało być elementem prorozwojowym, jak linie kolejowe w przypadku Oświęcimia, stało się przekleństwem. Ściągało różnych szaleńców, ideologów, którzy uznawali, że to doskonałe miejsce do przeprowadzenia swoich eksperymentów socjologicznych, niekiedy zbrodniczych.

Podobnie w przypadku Białegostoku, o którym napisałem poprzednią książkę - miasta, gdzie w trakcie II wojny kilkukrotnie zmieniały się granice, a ludziom kazano się wyprowadzać, przeprowadzać, co zawsze generuje konflikty. W Oświęcimiu - podobnie - występuje bardzo duże nawarstwienie różnych zdarzeń historycznych. Najpierw osiedlają się Żydzi, którzy żyli z Polakami może nie bez konfliktów, ale w symbiozie. Przed wojną katolicki ksiądz Jan Skarbek przyjaźnił się z miejscowym rabinem Eliaszem Bombachem. Paradoksalnie dzisiaj miejscowy proboszcz z tego samego kościoła ani razu nie pojawił się w Centrum Żydowskim, które jest 30 metrów dalej (przy placu księdza Skarbka). Ten złowieszczy chichot historii jest tam wyraźnie słyszalny. Podobnie jak w przypadku zakładów chemicznych IG Farben, które były związane z obozem, a zatrudniani w nich więźniowie ginęli na potęgę. Dziś tym miejscem zarządza spółka akcyjna, która kontynuuje tę produkcję. A mieszkańcy oskarżają zakład o trucie środowiska. Choć nie do końca jest jasne, kto w tym konflikcie ma rację i skąd naprawdę bierze się ten tajemniczy smród, który pojawia się raz na jakiś czas.

A pan, będąc tam, zetknął się z nim?
Tak. I muszę powiedzieć, że takiego odoru nie czułem nigdzie. To pomieszanie chemikaliów, ścieków i jeszcze jakiegoś nieuchwytnego zapachu. On jest rzeczywiście niezwykły, pojawia się nagle i znika, i być może to też powód, że mieszkańcy dobudowują sobie do tego legendy. Jest taka książka Krzysztofa Zajasa, wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego - „Oszpicyn” (to żydowska nazwa Oświęcimia). Głównym elementem tej opowieści są szczury, które wypełzają z podziemi, jako swoista metafora różnych nieprzerobionych w tym mieście determinantów historycznych.

Jak pogrom Romów w 1981 roku. To niesamowita sprawa, że w karnawale Solidarności, kiedy wydawało się, że jest szansa, żebyśmy wzięli sprawy w swoje ręce - mieszkańcy Oświęcimia wzięli w nie pałki, pochodnie i ruszyli na swoich sąsiadów. Czy przystępując do pracy nad książką, wiedział pan o tym pogromie?
Nie. Jadąc do Oświęcimia, miałem nadzieję, że ludzie, którzy mieszkają tak blisko tego piekła, posiadają klucz do tajemnych drzwi prowadzących do wiedzy, jak takich tragedii uniknąć w przyszłości. To utopijne marzenie zaczerpnąłem pewnie z lektury książek Claude’a Lévi-Straussa czy innych antropologów szukających miejsc, które mogłyby stanowić dowód, że człowiek jest istotą dobrą. I że ku temu dobru prowadzi nas edukacja. Na takim założeniu opiera się m.in. działalność instytutu w Wannsee pod Berlinem, miejscu, gdzie w styczniu 1942 zapadła decyzja o „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej”. Teraz jest tam wielkie centrum edukacji, gdzie naucza się o Holokauście, by więcej do podobnych okropności nie doszło. Kiedy trafiłem na historię pogromu w ’81 - rzuciłem się do poszukiwania źródeł: książek, artykułów, bibliografii na ten temat. Nic nie było. Nawet historycy z regionu nie potrafili mi pomóc. Tego tematu nikt nie przerobił. I jeszcze ta konotacja:

Oświęcim, miesiąc przed stanem wojennym, a tu mieszkańcy idą z pochodniami ulicą, gdzie mieszkają Romowie. Dochodzi do pobić, do zrzucania samochodów Romów do rzeki Soły, i na drodze tych rozjuszonych mieszkańców staje ZOMO, by bronić Romów. To istny historyczny sen wariata,

w którym to moje marzenie humanisty zostało wyrzucone na śmieci. Romek Kwiatkowski, który wrócił tam po latach i założył w Oświęcimiu Stowarzyszenie Romów w Polsce, i od którego dowiedziałem się najwięcej, jest w zasadzie ostatnim Romem, który mieszka tam z rodziną. Reszta została w 1981 wyrzucona. Powołano nawet przy Miejskiej Radzie Narodowej „komisję do spraw wyrzucenia Cyganów”. Taka była jej nazwa! 500 osób zostało wyrzuconych do Niemiec, do Szwecji lub do ościennych miejscowości. Oświęcim, można powiedzieć, stał się wspaniałym, homogeniczne polskim miastem. Dzisiaj Romek Kwiatkowski chodzi po ulicach i patrzy w oczy tych sąsiadów, którzy wtedy chcieli go zabić. I to jest jeden z tych odwiecznych polskich tematów, które - jeśli nie zostają dobrze zagojone - to prędzej czy później wybuchają. Jak to, co się zdarzyło latem 1941 w Jedwabnem czy innych wioskach Łomżyńskiego.

Jest w pańskiej książce opowieść o tym, jak namawia pan miejscowego bluesmana do wspólnego napisania piosenki o tamtym pogromie. Ale czy on ją w końcu kiedyś publicznie wykonał?
A wie pan, że nie wiem… Słyszałem jakieś pogłoski, że ją zaśpiewał. Sprawdzę, jak będę w Oświęcimiu, bo chciałem się przejść tym szlakiem jeszcze raz, odwiedzić moich bohaterów, zapytać, jak im się życie potoczyło. Ta piosenka została napisana na szybko, na ławce w parku. Na początku niechętnie ze mną o tym rozmawiał, później przyznał, że to wstydliwa sprawa, że taki miejscowy obciach. Ta piosenka wynikła z jego wewnętrznej potrzeby, żeby o tym opowiedzieć.

„Czarną zimę” zaczyna prezentacja postaci kilku fascynatów, aktywistów społecznych, którzy próbują przywrócić pamięć o tej prawdziwej historii miasta, również tej żydowskiej. Dominują wśród nich ludzie o zasadniczo lewicowej orientacji. Natomiast kończy książkę seria spotkań z kibolami i politykami PiS. To celowy zabieg z pańskiej strony?
A dlaczego pan uważa, że jeśli ktoś walczy o tolerancję, szacunek dla innego, pamięć historyczną o Żydach, to jest lewicowy? Albo: czy ktoś, kto jest kibicem hokeja i chciałby zapomnieć o historii żydowskiej miasta, to musi być z prawicy? Wpadamy w ten sposób w pułapki sztucznych podziałów.

Znam ludzi z prawicy, którzy są pełni tolerancji dla innych i chcą rozmawiać, a znam lewicujących, którzy uważają, że z prawicą nie wolno rozmawiać, bo to zacofańcy. Gdy rozmawiam z ludźmi, z miejscowymi aktywistami, to w ogóle nie wchodzę w ich światopogląd. Nie dokonuję podziału między moimi bohaterami: lewicowy, prawicowy, konserwatywny. Dobieram ich pod kątem tego, jaką historię mają do opowiedzenia. Co w nich siedzi? Co ich buduje? Jakie paliwo ich napędza. Żadnego z bohaterów nie pytałem, na kogo głosuje.

I tak mamy świat bardzo podzielony. Wpadamy w pułapki sztucznych podziałów. Natomiast ostatni rozdział książki poświęcony jest promocji miasta. Tak się złożyło, że jednym z elementów tej promocji jest hokejowy klub Unia Oświęcim, którego środowisko kibicowskie zdominowane jest przez takich ludzi jak mój rozmówca, z konotacjami antysemickimi, przeciwnikami promocji antydyskryminacyjnej, bo uważają, że Polska powinna być dla Polaków. Ale dla mnie to nie jest prawica, to nie żaden konserwatyzm, to droga życiowa, którą sobie wybrali...

Pański rozmówca sam się przecież określa jako prawicowiec.
Pytanie: co on przez to rozumie? Przecież nawet nie wie, jaka była historia Oświęcimia. On tylko powiela przekaz niektórych partii, które uważają się za prawicowe, a tak naprawdę oparły swoją działalność na tożsamości wroga, Boga i ofiary. Kiedy mówię temu kibicowi: „Dziwisz się, że jest tu Centrum Żydowskie? Przed wojną połowa twojego miasta to byli Żydzi”. A on na to: „Pierdolisz?”. Więc od chłopaka, który nie ma podstawowych informacji historycznych na temat swojego miasta, nie będę wymagał, żeby rozumiał, co to prawica. Gdybym mu jeszcze powiedział, że Roman Dmowski był przez większość życia ateistą, to mógłbym mu nieźle w głowie namieszać. W Białymstoku spotkałem chłopaka, który na jednej ręce miał wytatuowaną swastykę, a na drugiej znak Polski Walczącej. Czy to jest prawicowiec?

A nie kusiło pana, żeby spróbować spotkać się z najsłynniejszą mieszkanką okolic Oświęcimia, panią Beatą z Brzeszcz, i zapytać, co ona sądzi na temat problemów tego miasta?
Bardzo niechętnie rozmawiam z politykami, dlatego że budują sztuczne fasady na potrzeby wyborców i są chronieni przez swoje sztaby PR-owskie. A przecież to prawdziwe życie toczy się za kulisami i naszym dziennikarskim obowiązkiem jest opisywanie właśnie tego, co kryje się pod fasadą. Tam jest prawdziwa historia, tam jest człowiek. Nie wiem, kim jest Beata Szydło. Znam jej wizerunek z telewizji. Wiem, że to pani, która w takich czy innych celach wspięła się na szczyt, ale jakie są tego przyczyny - nie wiem. Musiałbym kiedyś usiąść i z nią o tym porozmawiać, ale nie sądzę, żeby to było możliwe z powodów właśnie marketingowych. Nie szukam polityka, tylko człowieka. Tak jak w książce, gdzie miejscowy starosta zaprasza mnie na grilla. Proszę bardzo, to jest miejsce, gdzie możemy się spotkać i porozmawiać bez tego PR-owego bełkotu. Niektóre rzeczy, jakie on mówi, stoją w sprzeczności z interesem społecznym, ale on jest tam strasznie ludzki...

Po kilku butelkach piwa, które przywiózł z Dachau.
Nie sztuka pisać o piciu, ważne, po co się o tym pisze. To piwo z Dachau, ten anturaż, ta chwila, jest pewnym elementem społecznym tego miejsca.

W ogóle fakt, że miastem partnerskim Oświęcimia jest Dachau, pokazuje, że miasto kręci się w kręgu tej tragedii okresu wojennego.

Miał pan już jakieś informacje, jak w Oświęcimiu przyjęto pańską książkę? Skoro mówił pan, że chce się tam wybrać ponownie, czyli - jak rozumiem - nie boi się pan reakcji?
A dlaczego pana zdaniem miałbym się bać?

Wie pan, ludzie różnie odbierają to, co się na ich temat pisze. Często wbrew intencjom autora.
Moją rolą dziennikarza i reportera jest pokazywanie życia od kulis. Gdybym miał się bać, to prawdopodobnie bym tego nie robił. Dla mnie Oświęcim jest przede wszystkim miastem ze złą historią, w którym mieszkają dobrzy ludzie, tacy jak wszędzie. Chcą rano wyjść do pracy, założyć rodzinę, oddychać świeżym powietrzem. I o tym jest ta książka. O zmaganiu się z tą codziennością. Niestety elementem tej codzienności są również różne historyczne symboliki, które powodują konflikty i spory. Książka ma szeroki odzew, tak samo zresztą jak wcześniej książka o Białymstoku. Czasami są to sprzeczne opinie. Niektórzy uważają, że miasto zostało źle przedstawione ze względów wizerunkowych. A ja próbuję tłumaczyć ludziom: nie patrzcie na wizerunek, nie wierzcie w ogóle w hasła wizerunkowe, które wymyślają politycy. Pan, przepraszam, jest z jakiego miasta?

Połowę życia spędziłem w Gdyni, połowę w Gdańsku.
Jakie jest hasło marketingowe Gdyni?

„Uśmiechnij się, jesteś w Gdyni”.
A Gdańska?

„Miasto wolności i Solidarności”.
Czy te hasła są - pana zdaniem - prawdziwe?

Hmm, ujmę to w ten sposób: mieszkańcy lubią myśleć, że tak.
No właśnie, mówimy o wymyślonych hasłach, do których naciągamy rzeczywistość. A jeśli dojdzie do sytuacji, w której nikt się nie będzie uśmiechał w Gdyni, to co zrobi prezydent? Będzie ich zmuszał? Zapłaci im, żeby się uśmiechali? Przecież włożyliśmy miliony w nasze hasło - macie się uśmiechać!

Jeżeli politycy wymyślili pewne hasła, a mieszkańcy zaczynają w to hasło wierzyć, to po pewnym czasie rodzi się konflikt hasła i rzeczywistości. W Białymstoku wymyślili hasło: „miasto wielu kultur”. Kiedy Hindusi byli tam bici, kiedy podpalano im mieszkania, kiedy zdemolowano centrum Zamenhofa, żeby utrudnić mu działalność, miasto nie miało interesu, żeby o tym mówić, bo to psuło wymyślone hasło marketingowe.

Tymczasem powracanie do spraw wstydliwych, nieprzerobionych, daje szanse na konstruktywną dyskusję. Co dalej można jeszcze zrobić? Jak o tym mówić? Jak wrócić do tej historii? Mam dwa listy z Białegostoku, od tego samego nadawcy. Jeden wysłany tuż po wydaniu książki, w którym pisał, że psuję wizerunek miasta. I drugi, napisany już po pamiętnym Marszu Równości. Napisał, że był tam wtedy i ten lincz, który prawie się tam wydarzył, spowodował, że zaczął inaczej na to patrzeć. Widocznie jest tak, że zaczynamy wierzyć w pewne wizerunki, chcemy się poczuć lepiej w naszym mieście i nie lubimy, kiedy obcy przyjeżdża i pisze, że jest tu coś niefajnego. A potem zderzamy się z realną sytuacją i musimy to przeżyć, żeby uwierzyć, że pewne sprawy, na przykład brak należytej edukacji, kończą się przemocą.

Marcin Kącki - „Oświęcim. Czarna zima”. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2020, cena ok. 35 zł.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na to.com.pl Tygodnik Ostrołęcki